21.05.2020 | Czytano: 12097

Poczet ważnych ludzi (część III)

W historii Podhala było wielu ludzi nie z pierwszego planu, ale bez nich drużyna nie mogłaby istnieć. To ludzie od czarnej roboty, w cieniu fleszy i telewizyjnych kamer, w cieniu tych, którzy byli bohaterami lodowej tafli.



 
Prezentujemy trzecią część cyklu „Poczet ważnych ludzi”. W tym odcinku skupimy się na kierownikach drużyn,  człowieku od odnowy, który 40 lat spędził przy drużynie, a także o osobie, która ma najwięcej medali w swojej kolekcji.
 
Okrążył kulę ziemską


 
Jan Joniak - dla hokeistów był niczym niańka. To do niego szli po pomoc, to jemu zwierzali się z trosk i radości. Żył hokejem 24 godziny na dobę, bo inaczej dawno rzuciłby tę robotę. Wielkich pieniędzy z tego nie miał, nieraz miesiącami czekał na wypłatę, a roboty zawsze miał w brud. Nikomu nie odmawiał masażu. Czasami nawet meczu nie widział, bo gonił z chlorkiem etylu i walizeczką w ręce od jednego do drugiego gracza, albo zabierał bardziej poobijanego do szatni, żeby lepiej mu się przyjrzeć. Z Podhalem związany był blisko 40 lat. W 2010 roku po ostatnim mistrzostwie Polski Podhala w wywiadzie dla Sportowego Podhala tak mówił: - Z ręką na sercu muszę powiedzieć, że kroku wykonanego w 1973 roku nie żałuję. Przez ten czas zwiedziłem kawał świata i to w czasach, w których żyliśmy za żelazną kurtyną. Gdyby zliczyć kilometry, które pokonałem, to kto wie, czy nie miałbym już w nogach jednej rundy dookoła kuli ziemskiej. Oczywiście, że odbyło się to kosztem rodziny, ale złote medale, sukcesy drużyny były najlepszą nagrodą.
 
- Takich ludzi można szukać dzisiaj ze świeczką w ręku – mówi Ryszard Bajerski, który 40 lat znał Jasia. Więź narodziła się w klubie, a potem przeniosła się na życie prywatne. - Człowiek przyłóż do rany - dodaje. - Ogromnie przeżyłem jego śmierć. Nie mógł już mówić, jego stan był ciężki, a mimo to zadzwonił do mnie z Krakowa.
 
Żadnej pracy się nie bał


 
Ryszard Bajerski – jeśli wywołany został do tablicy, to kilka słów o nim. 20 lat pracy w klubie. Był kierownikiem drużyn od młodzika po seniora.   Nie może zliczyć ile tytułów mistrza kraju ma na koncie, ile medali. Zawsze uczynny, wykonujący sumiennie swoją pracę, a nawet poza swoimi obowiązkami. Człowiek wielu funkcji. Jak trzeba było to wcielał się w porządkowego, biletera…, gdzie była „dziura” tam ją łatał.  Mógł powiedzieć o sobie, jak Irena Kwiatkowska z Czterdziestolatku,  „żadnej pracy się nie boję”. Przez wiele lat odpowiedzialny był za sprzęt dla hokeistów.  Trzeba młodszemu pokoleniu przypomnieć, że wtedy rodzice nie musieli kupować niezbędne wyposażenie dla swojej latorośli, która zapragnęła po lodowisku uganiać się za kauczukowym czarnym przedmiotem. Łyżwy, ochraniacze, rękawice, kask i kije  dostawali z klubu.  Każdy po sezonie musiał zdać sprzęt Bajerskiemu, by w następnym sezonie służył młodszym kolegom. W przerwie letniej był sortowany, a uszkodzony trafiał do reparatora. 
 
Złota rączka
 
Ludwika i Stanisław Kulczyńscy – małżeństwo, które przez wiele laty było związane z Podhalem. Stanisław był  złotą rączką. Niezastąpiony w klubie. Nawet, gdy był chory przychodził do niego, by „ratować” zawodników.  To on  naprawiał rozdarte  rękawice, pęknięte łyżwy… Po prostu reperował sprzęt, który służył przez kolejne lata zawodnikom.  Gdy jego zabrakło nikt po nim nie przejął funkcji.  Z żoną byli jak nierozłączne papużki. Pani Ludwika była jak mama, dbała o zawodników, w mroźne dni przyrządzała im herbatę. Korzystali z jej dobrego serca też sędziowie. Jak za życia byli nierozłączni, tak razem zeszli z tego świata w krótkim odstępie czasu.
 
Hokej oczkiem w głowie
 
Drużyna składa się nie tylko z zawodników, ale także osób z obsługi technicznej – kierowników sekcji i drużyny. Lech Szmulewicz  przez wiele lat pełnił funkcję kierownika sekcji hokejowej na przełomie lat 60 i 70-tych.  Często z kapeluszem w ręku obchodził co zamożniejszych kibiców, by dali kilka „brudasów” na wyjazd hokeistów.  Odwiedzał kuśnierzy, a potem pędem do pociągu, bo wreszcie było za co kupić bilety do Torunia lub Katowic.  Hokej był jego oczkiem w głowie.
 
Niespodziewane odejście
 
Stanisław Głuc -  pracownik kombinatu NZPS oddelegowany do klubu  na funkcję kierownika zespołu. Lubiany przez zawodników i otoczenie. Uczynny.  Nie dane mu było długo przebywać z drużyną. Nagle zachorował i za niego do Niemiec w zastępstwie pojechał Ryszard Bajerski. Gdy wrócili Staszek już nie żył.
 
W ślady taty
 
Andrzej Fuchs – nie mógł nie kochać Podhala, skoro wyrastał w  domu, w którym tematem przewodnim przy wszystkich rozmowach był klub i drużyna hokejowa. Tata był prezesem, który budował  klub. Syn od dziecka był bardzo blisko spraw związanych z działalnością klubu.  Aż wreszcie dotarł do jej samego środka, pełniąc funkcję kierownika.  Później został dziennikarzem sportowym, pisał do Tempa. Z Andrzejem  spędziliśmy wspólnie wiele miłych i zabawnych chwil podczas wykonywania obowiązków służbowych. Dużo gawędziliśmy, a był świetnym rozmówcą.   O hokeju, historii Podhala mógł mówić godzinami i zawsze ciekawie, że słuchało się go z otwartymi ustami.    Zatroskany, martwiący się o losy „Szarotek”.
 
Dwa tytuły
 
Marek Malinowski –  kolejny kierownik drużyny, za trenera  Tadeusza Bulasa i w  pierwszych latach  u boku Ewalda Grabowskiego. W 1993 roku miał okazję po raz pierwszy świętować mistrzostwo Polski. Rok później powtórzył ten sukces.
 
Wtajemniczony w ruchy Kowalskiego


 
Zbigniew Stanek - kierownik drużyny w erze Ewalda Grabowskiego. Zarządzał sprzętem, ostrzył łyżwy, dbał, by hokeiści mogli dobrze zjeść i podczas dalekich wyjazdów dobrze się wyspać. To on, po rezygnacji sponsora, był wtajemniczony w ruchy Wieńczysława Kowalskiego. Ten namawiał go, by rozmawiał z hokeistami, by nie opuszczali „Szarotek”, bo załatwia sponsora. I załatwił Wiesława Wojasa. Kierownik, który nie dał sobie w kaszę dmuchać. Swoim specyficznym humorem potrafił jednego rozbawić, a innego wkurzyć.
 
Piłkarz wśród hokeistów


 
Stanisław Pala - znał sport od podszewki, bo sam kiedyś był piłkarzem, w dodatku świetnie się zapowiadającym. Ma na swoim koncie tytuł wicemistrza Polski juniorów w  piłce nożnej. Występował w Unii Racibórz.
 
Były to lata, w których większość hokeistów z tej drużyny nie była jeszcze na świecie – wspomina. – Wtedy była inna piłka. Stała na wyższym poziomie. Nie było takiej pogoni za pieniądzem, a wszystko robiło się z serca. Sercem można nawet góry przenosić, o czym przekonali nas nasi hokeiści. Niestety futbolem nie długo się cieszyłem. Moją karierę przerwała ciężka kontuzja. Do przykrego wydarzenia doszło z mojej winy. Graliśmy z ZSRR i rywal zagrał nakładką. Chciałem mu się zrewanżować tym samym, ale ten był sprytniejszy. Zauważył i uderzył w piłkę. Moje kolano zostało przekręcone o 90 stopni. Noga poszła do gipsu, leczenie trwało długie miesiące. Po rehabilitacji wyszedłem na trening i po minucie kontuzja się odnowiła. Konsylium lekarskie stwierdziło, iż nie mogę kontynuować kariery piłkarskiej. W 1973 roku, zagrałem jeszcze w reprezentacji Marynarki Wojennej i wybrany zostałem najlepszym zawodnikiem.


 
Stanisław Pala nie będzie też  mile wspominał piątego spotkania play off w Tychach  w 2010 r.  Po koniec drugiej tercji został uderzony dwulitrową butelką z colą. - Zachwiałem się i gdyby nie bliskość bandy upadłbym – relacjonuje. - Po wykonaniu badań zostałem skierowany na oddział chirurgiczno – ortopedyczny celem obserwacji.  
 
Bufor między szefostwem klubu a zawodnikami


 
Jacek Kubowicz - bufor między drużyną a szefostwem klubu. Niewdzięczna rola, szczególne w sezonie, w którym o wszystko było trudno. Jak czegoś brakowało ze sprzętu, to do „Gibona”, a on musiał się nieźle gimnastykować. W szóstym roku pracy na tej pozycji, zdobył dwa tytuły.   W karierze zawodniczej cztery razy sięgał po mistrzowską koronę. O hokeju potrafi opowiadać bardzo ciekawie, oceniać sytuacje wnikliwie. Bardzo pomocny w pracy dziennikarskiej. Przed meczami podawał im  składy, po każdej tercji relacjonował co wydarzyło się na tafli podczas wyjazdowych spotkań. Obecnie ekspert Sportowego Podhala.
 
Podhale - tu, Podhale – tam


 
Maciej Klimowski - dla niego hokej to coś więcej niż tylko pasja. On nim żyje odkąd pamiętam. Podhale - tu, Podhale – tam. Zawsze przy drużynie, czy grała u siebie czy kilkaset kilometrów od domu. Nie ograniczał się tylko do śledzenia poczynań swojej drużyny. Gdy za południową granicą w Popradzie pojawiła się KHL, był na tym obiekcie częstym gościem. Razem jeździliśmy na mecze jednej z najlepszych lig w Europie. On nawet dalej, bo wybrał się na mecz „Gwiazd” KHL do Rygi. Mimo, iż był zawsze blisko drużyny, ale jej smak od wewnątrz poczuł dopiero w ubiegłym sezonie, kiedy został kierownikiem technicznym. Jego największym marzeniem jest  zdobycie przez „Szarotki” 20 tytułu mistrza Polski.
 
Nierozłączny duet


 
Wojciech Chowaniec - bez tej osoby drużyna nie mogłaby istnieć. Jest od wszystkiego. Na rozkazy zawodników, którzy, gdyby nie on, nie mieliby czym grać, a zapewne jeździliby na tępych łyżwach, w dodatku grali i trenowaliby o „suchych” gębach. W kubie pracuje od 2015 roku w ekstralidze, dwa lata wcześniej w grupach młodzieżowych. Największym jego  marzeniem jest:  „przyjść do pracy i żeby nikt nic ode mnie nie chciał”. Z Maćkiem Klimowskim tworzą nierozłączny duet.
 
Kolekcjoner medali


 
Kuba Jamka - najbardziej popularna i rozpoznawalna osoba w hokejowym światku Podhala.  Jest chłopcem specjalnej troski. W nowotarskim środowisku znają go i lubią wszyscy. „Kuba to persona w hokeju” – tak mówią o nim niemal wszyscy. Bez hokeja nie wyobraża sobie życia. Hokej jest odskocznią w jego życiu, lodowisko drugim domem.  Gdy ktoś powiedział, że Kuba jest maskotką klubu, drużyny, pani Ania Dziedzic bardzo, ale to bardzo mocno zaprotestowała. – Tak nie można go traktować, to nieformalny członek drużyny – powiedziała kategorycznie.


 
Pamiętam jego „krokodyle” łzy w marcu 2003 roku, kiedy Podhale przegrało u siebie pojedynek o brązowy medal ze Stoczniowcem. Ogromne krople ciekły mu po policzkach. Nie pomagały słowa otuchy Milana Baranyka i…zawodników Stoczniowca.


 
Nie znam drugiego człowieka, który miałby tyle medali co Kuba. Torba z medalami waży ponad 10 kg! Każda drużyna, która zdobywa medal mistrzostw Polski, czy wraca z jakiegokolwiek turnieju z medalem, nie zapomina o Kubie i wręcza mu krążek.
 
Stefan Leśniowski
 

Komentarze









reklama