08.05.2009 | Czytano: 2860

Bicie nie było najsurowszą karą

Czym byłby sport bez pasjonatów, ludzi bez reszty oddanych swojej pasji. Robią świetną robotę, wyręczają nie raz tych, którzy są do tego z urzędu powołani. Za czarną robotę nieraz nawet Bóg zapłać nie usłyszą. Więcej, często muszą się tłumaczyć zawistnikom, że nic, oprócz satysfakcji z tego nie mają. A oni robią to dalej, mimo wielu przeszkód jakie napotykają na drodze. Bo zdają sobie sprawę, że tylko zdrowe społeczeństwo, może być przyszłością.

Jednym z takich pasjonatów, którzy przyciągają nie tylko młodzież do kolarstwa jest Jan Blańda ze Spytkowic.

- Wyścig Pokoju i piłka nożna, to były dwie moje największe młodzieńcze pasje – wspomina. – Największą dla mnie karą było niemożność oglądnięcia relacji telewizyjnej u sąsiada z ostatnich metrów etapu Wyścigu Pokoju. Bicie, to była pestka w porównaniu z zakazem oglądnięcia finiszu kolarzy na stadionie. Dlatego, gdy zbliżała się pora transmisji musiałem narąbać drzewa, by otrzymać pozwolenie pójścia do sąsiada. Codziennie rano biegłem do kiosku po „Tempo” i „Przegląd Sportowy”. Poranna lektura tych gazet była ważniejsza od śniadania. Dopiero potem przystępowałem do innych zajęć. Z tego najpopularniejszego wyścigu kolarskiego dzisiaj mógłbym śmiało pisać prace dyplomową. Każdego zawodnika, każdy etap mam w jednym paluszku. Służbę wojskową odbywałem w Legionowie. Starałem się być dobrym żołnierzem, by otrzymać przepustkę, na końcówkę etap wyścigu „Naszej Trybuny”.


Bieniasz Mirosław - Największa gwiazda zespołu Blańdy, rzadko „przypisana” do żółtej koszulki lidera.

 

Najbarwniejsza postać maratonów
Nie wiem czy dzisiaj jest osoba w kolarskim maratonie, która nie znałaby Jana Blańdy. To najbardziej barwna postać, można rzecz, że jeden z twórców obecnie najpopularniejszych kolarskich zawodów w Polsce. – To Jacek Jaworski przywiózł modę na maratony z Włoch - skromnie prostuje.

Ktoś jednak musiał na tym gruncie wcielić to w życie. Pierwszy wyścig zorganizowany był niedaleko jego posiadłości, słynne Danielki, o których krążą już legendy. Najtrudniejszy, najbardziej ekstremalny maraton. – Jaworski poprosił mnie, żebym był sponsorem nagrody pieniężnej na górskiej premii w Spytkowicach ( stok narciarski – przyp. SL) dla kobiet i mężczyzn. Były to kwoty po 300 zł. Wystartowało wtedy 150 kolarzy. Z tego spontanicznego gestu zrodziła się masowa impreza na terenie całego kraju, w której już nie setki, ale tysiące kolarzy bierze udział.
Potem organizował kolejne imprezy, zakończenia wyścigów Euroligi Tarty czy TransCarpatii.

- Człowiek „dusza” - tak często o nim mówią w peletonie. - Jak coś nie tak, to do Blańdy, on zawsze znajdzie receptę, poświeci swój czas i pieniądz. To co ktoś zawali, on naprawi. Ten człowiek przez 24 godziny żyje kolarstwem – przekonują.

Sam mogłem się o tym przekonać. Jak się spotkam z panem Janem, to z takim zapałem opowiada o kolarskich wyczynach, że można tylko oddech wstrzymać i nie przerywać mu. Opowieści jest wiele, bo z każdego startu - a jest ich sporo w miesiącu - przywozi jakieś smakowite kąski. Z opowieści o jego udziale w maratonie na górze Wżdar można byłoby napisać dwie książki. Bo też dwa razy, przez sześć godzin, zmagał się ze swoimi słabościami, trudnym terenem i warunkami atmosferycznymi. - Moje dziennie marzenia zaczęły się spełniać przed pięćdziesiątka – śmieje się.


Głowa Albert - Odkrycie Blańdy, kolarz, który z roku na rok robi ogromne postępy.

 

Ukraina za 72 złote
W dzieciństwie marzył, by zostać Szurkowskim, Szozdą…. Nie było mu jednak dane z wielu powodów.

- Kolarskie zamiłowanie wzięło się z dziecinnych lat – mówi. – Dawniej nie było łatwo, w domu się nie przelewało. Chciałem się dalej kształcić po ukończeniu podstawówki. Trzeba było dojeżdżać do Nowego Targu, ale nie zawsze starczało miejsc w autobusie. Pozostawał pociąg w Rabie Wyżnej, ale i tam trzeba było czymś dotrzeć. Najtańszym i najprostszym środkiem lokomocji był rower. Rodziców nie stać było na jego kupno. Poszedłem więc do pracy, do szkółki leśnej. Na pierwszy rower, Ukrainę pracowałem przez miesiąc. By zebrać pieniążki na naukę w Nowym Targu w wakacje w Porębie Wielkiej pracowałem przy budowie zbiornika. Rower był mi przydatny o każdej porze roku, nawet w zimie.


Jan Blańda - Nie straszne góry, skwar i błoto. Ile sił w nogach i pary w płucach pruje do mety

 

Lekarstwo na dolegliwości
Poważnym ściganiem zajął się dopiero w 1999 roku. Całkiem przypadkowo. – Wyczytałem w Gazecie Krakowskiej, iż Jacek Jaworski organizuje wyścig Euroligi Tatry. Pomyślałem przez chwilę i… zadzwoniłem do niego, jakie warunki trzeba spełnić, by wziąć udział w tych zawodach. Odpowiedź była krótka: zapłacić wpisowe, mieć sprawny rower i kask. Teraz na to mnie było stać, więc postanowiłem spróbować. Okazało się, że nie jest tak źle z moją kondycją i techniką jazdy. Postanowiłem wypłynąć na szersze wody i wystartować w maratonach. „Zawodowcy” jechali 100 km, a ja 60. Pomyślałem, że to dobry sposób na zbicie wagi. Udało się, ze 118 kg, zrzuciłem 18. Poczułem się zdecydowanie lepiej. Dolegliwości przestały się mnie imać. Serce zaczęło lepiej pracować, wydolność się zwiększyła, a przy okazji zwiedziłem sporo pięknym zakątków w Europie. Gdy zaczynałem starty w mojej grupie wiekowej ( powyżej 50 lat) byłem sam. Dopiero później moja kategoria się powiększyła. Koledzy, którzy mi kibicowali, dzisiaj startują razem ze mną. Obecnie grupa liczy 60 osób i śmiało naszą rywalizację można nazwać mistrzostwami Polski weteranów.


„Pudło” dla Jasia  było tak blisko w Kościelisku.

 

Sukcesy „blańdowców”
Blańda nie startuje sam, założył z synem i kolegami ze Spytkowic (grupa narciarzy, która latem miała świetne obóz przygotowawczy) sekcję kolarską w Wierchach Rabka Zdrój, którą ciężko było utrzymać, bo brakowało pieniędzy. Mimo tego kolarze przypisani tej grupie odnosili sukcesy większe niż piłkarze tego klubu. Trzy razy pod rząd wywalczyli Puchar Polski w maratonach, trzy razy wygrali wieloetapowy trudny wyścig TransCarpatię. Największy sukces odnieśli w mistrzostwach świata w Austrii w Bad Goisern, zajmując piąte miejsce w swojej kategorii wiekowej w 200 –kilometrowym maratonie szczytami Alp, a dziesiąte w elicie. Od 2000 roku szefuje grupie KCP Górskie Orły Nowy Targ (wcześniej Raba Wyżna). I tutaj jego podopieczni sięgają po laury mistrzostw kraju, zajmując drugie i trzecie miejsce w juniorach, a drużyna była szósta. W ubiegłym roku Górskie Orły wywalczyły srebrny medal w druzynówce MP XC, przegrywając tylko z olimpijczykami, z Mają Włoszczowską i Markiem Galińskim. W maratonach drużyna również była na „pudle”, a w 2005 roku była najlepsza w kraju w maratonie Powerade MTB.

Blańda bierze też udział i organizuje pielgrzymki rowerowe. Ma ich już na liczniku sześć. Rozpoczął od wyprawy Rzeszów - Rzym w 2002 roku, potem była Częstochowa, zjazd gwieździsty, wyprawa z Zakopanego na Hel, od Matki Boskiej Królowej Podhala do Matki Boskiej Królowej Morza w Swarzewie. Dwa razy do roku, na rozpoczęcie i zakończenie sezonu kolarskiego odbywa się gwieździsty zjazd do Ludźmierza, a ostatnio wrócił z wyprawy Ludźmierz – Szczyrk.


Mirek Bieniasz i Jarek Miodoński - Para ta dwukrotnie wygrywała najcięższy wyścig wieloetapowy w kraju- TransCarpatię.

 

Uszedł z życiem
Starty to nie tylko przyjemności. W 2006 roku nasz bohater miał groźny wypadek. – Bogu zawdzięczam, że jeszcze żyję – mówi. – Na zjeździe z góry w Bardo osiągnąłem szybkość 60 km/godz. Droga po powodzi była podmyta i bardzo zdradliwa. Zauważyłem wyrwę i rozpocząłem hamowanie, ale…przekoziołkowałem przez kierownicę, łamiąc dwa żebra i obojczyk. Miałem też stłuczony kręgosłup, a kask rozpadł się w drobny mak. Po długim leczeniu i rehabilitacji postanowiłem wsiąść na rower, bo bez niego nie widzę dalszego życia.

Stefan Leśniowski

Komentarze







reklama