02.04.2010 | Czytano: 3482

W drugiej linii

19. tytuł mistrza Polski „Szarotek” rodził się wielkich bólach. Być może dlatego tak bardzo smakuje. Pracowało na niego wiele ludzi. W pierwszym rzędzie hokeiści i trenerzy. Drużynę tworzyli także ci, o których gazety się nie rozpisywały, a bez nich nie funkcjonowałaby.

O nich będzie to story.

Guz wielkości pieści
Zacznijmy opowieść od tego, bez którego hokeiści nie mogliby ślizgać się po lodzie. Stanisław Pala, kierownik techniczny zespołu, dba, by hokejówki były naostrzone, by nity z nich nie wypadały, by zmienić ostrze, gdy pęknie...
– Lata pracy – śmieje się. – Rzadko się zdarza, żeby chłopcy narzekali na moje usługi. Większość twierdzi, iż nie ma takiego drugiego, by tak dobrze ostrzył łyżwy. Nie ma co ukrywać, że sezon był trudny, nie tylko z punktu widzenia sportowego. Wszyscy wiedzą, że chodzi o finanse. Problemy ciągnęły się od pierwszego dnia przygotowań i nie zakończyły się z ostatnim gwizdkiem arbitra. Prześladowały drużynę kontuzje i choroby. Dopadały podstawowych graczy, toteż na palcach jednej ręki można policzyć w ilu meczach wystąpiliśmy w optymalnym składzie. Sprawiliśmy super sensację i wszyscy nam zazdroszczą młodej, perspektywicznej drużyny. Taką drużynę trzeba pielęgnować i powtórzyć sukces.

Stanisław Pala zna sport od podszewki, bo sam kiedyś był piłkarzem, w dodatku świetnie się zapowiadającym. Ma na swoim koncie tytuł wicemistrza Polski juniorów w ...piłce nożnej. Występował w Unii Racibórz. – Były to lata, w których większość hokeistów z tej drużyny nie była jeszcze na świecie – mówi. – Wtedy była inna piłka. Stała na wyższym poziomie. Nie było takiej pogoni za pieniądzem, a wszystko robiło się z serca. Sercem można nawet góry przenosić, o czym przekonali nas nasi hokeiści. Niestety futbolem nie długo się cieszyłem. Moją karierę przerwała ciężka kontuzja. Do przykrego wydarzenia doszło z mojej winy. Graliśmy z ZSRR i rywal zagrał nakładką. Chciałem mu się zrewanżować tym samym, ale ten był sprytniejszy. Zauważył i uderzył w piłkę. Moje kolano zostało przekręcone o 90 stopni. Noga poszła do gipsu, leczenie trwało długie miesiące, bo to nie obecne czasy. Po rehabilitacji wyszedłem na trening i po minucie kontuzja się odnowiła. Konsylium lekarskie stwierdziło, iż nie mogę kontynuować kariery piłkarskiej. Jeszcze teraz odczuwam skutki tego zdarzenia. W 1973 roku, zagrałem jeszcze w reprezentacji Marynarki Wojennej i wybrany zostałem najlepszym zawodnikiem.

Pala nie będzie mile wspominał piątego spotkania play off w Tychach. Po koniec drugiej tercji został uderzony dwulitrową butelką z colą.
- Zachwiałem się i gdyby nie bliskość bandy upadłbym – relacjonuje. - Po uderzeniu adrenalina była na tyle mocna, że nie odczuwałem bólu. Dopiero po tym jak drużyna uciekła do szatni zaczęła mnie boleć głowa, a za prawym uchem wyrósł guz, który obkładałem lodem. Poproszono lekarza drużyny tyskiej o udzieleni mi pierwszej pomocy. Zalecił zimny obkład i kontrolę w szpitalu po powrocie do domu. Zastosowałem się do jego pleceń. Po wykonaniu badań zostałem skierowany na oddział chirurgiczno – ortopedyczny celem obserwacji, gdyż po położeniu się na plecach miałem zawroty głowy i mdłości. Z uwagi na ważność spotkań i brak osoby, która mogłaby mnie zastąpić, będąc pod stałą kontrolą lekarską, z zakazem nagłych ruchów i dźwigania ciężarów powyżej 5 kg, porosiłem lekarza o wypuszczenie mnie ze szpitala na własną odpowiedzialność.

Kula ziemska
Gdy Staszek miał inną robotę, to w boksie, podczas wyjazdowych spotkań, zastępuje go Edward Kaczmarczyk. Kierowca, który woził hokeistów. Przez lata pracy, objechał z „Szarotkami” kulę ziemską. Pochodzi z okolic Bochni i po kilku latach pobytu w górach, wraca w rodzinne strony. – Bez hokeja nie będą mógł żyć. Jak tylko będą chcieli, to specjalnie będę ich woził – zapowiada. – Jeśli życie się tak ułoży, że nie będę mógł, to mocno będę ściekał kciuki za chłopaków.


Rekordzista
Mówią o nim żywa historia Podhala i nie ma w tym ani grama przesady. Od 38 lat w tej samej roli, na dobre i złe z hokeistami spod znaku szarotki. Klubem rządziło w tym czasie 15 prezesów. Pracował z 27 trenerami pierwszej drużyny i był przy 14 tytułach mistrza Polski zdobytych przez Podhale. Któż zacz?
Już nie trzymamy dłużej państwa w niepewności. To Jan Joniak. Potocznie nazywa się go masażystą. Tak naprawdę pan Jan jest fizjoterapeutą odnowy biologicznej i rehabilitacji ruchowej. W tym sezonie miał najwięcej pracy, bo mecze rozgrywane były trzy razy w tygodniu. Walka szła na całego, walczono o jak najlepsze miejsce i bonusy do play off. Hokej to męski sport więc o urazy nie trudno. „Złote ręce” Jasia stawiały zawodników na nogi. Użyłem czasu przeszłego, bo...
- Chcę zamknąć ten rozdział – wyjawia. – Raz, że zdrowie nie pozwala, a dwa, nie chcę podnosić zespołowi średniej wiekowej. Na wszystko przychodzi czas. O ile będą chcieli, to z sentymentu będę ich odwiedzał, ale nie będę się zaangażował w takim wymiarze jak do tej pory. Przychodziłem do drużyny, gdy zdobywała tytuł mistrza kraju i złotem chcę się pożegnać. Łatwiej jest mi odejść. Do hokeja trafiłem za czasów Mieczysława Chmury. Zespół przez niego dowodzony bronił mistrzowskiego tytułu, a przegrywał mecz za meczem. Ktoś w klubie próbując znaleźć ostatnią deskę ratunku wymyślił, że potrzebny jest masażysta. Byłem pod ręką, bo pałętałem się po klubie masując zawodników jazdy szybkiej na lodzie. Kierownictwo klubu przyjrzało się mojej pracy i widocznie zadowolone było z jej efektów skoro zaoferowało mi posadę. Andrzej Świrski – dyrektor szpitala, w którym pracowałem na co dzień, nie robił mi żadnych przeszkód. Nawet mnie zachęcał, więc długo się nie zastanawiałem. Chciałem się przekonać, czy poradzę sobie z hokeistami. To była dla mnie największa motywacja. Swego rodzaju wyzwanie. Dzisiaj z ręką na sercu muszą powiedzieć, że kroku wykonanego w 1973 roku nie żałuję. Przez ten czas zwiedziłem kawał świata i to w czasach, w których żyliśmy za żelazną kurtyną. Tylko wybrani mogli wyjeżdżać z kraju. Gdyby zliczyć kilometry, które pokonałem, to kto wie, czy nie miałbym już w nogach jednej rundy dookoła kuli ziemskiej. Oczywiście, że odbyło się to kosztem rodziny, ale złote medale, sukcesy drużyny były najlepszą nagrodą.

Zawodnicy nadali mu pseudonim „Harris”, ale nie tylko oni darzą go ogromną sympatią. Wszyscy pracownicy nowotarskiego klubu wiedzą, że od „masera” emanuje ciepło i radość. Ma nie tylko „złote rączki”, które stawiają zawodników na nogi, ale ma także kryształowe serce. Jest dobrym duchem zespołu. Żarty trzymają się go na każdym kroku i tym potrafi rozładować stresową sytuację, a takich podczas długiego sezonu nie brakuje. Przez jego ręce przeszły już dwa pokolenia hokeistów.
- Z Walentym Ziętarą, Kazimierzem Zgierskim, Józefem Słowakiewiczem piłem pępkówki, a kilkanaście lat później masowałem ich synów, również hokeistów – mówi. - Jeden z nich był teraz drugim trenerem. Najbardziej zabawnym, bliskim memu sercu, był nieżyjący Tadeusz Słowakiewicz. Potrafił stworzyć w zespole znakomitą atmosferę. Przed każdym meczem musiałem masować mu...kark. Twierdził, iż po takim zabiegu psychicznie lepiej się czuł. Był też w Podhalu jeden zawodnik, który nie korzystał z moich usług. Tadek Kacik masażu wprost nie znosił.
Joniak tegoroczny finał śledził z szpitalnego łóżka. – Ten tytuł smakuje najbardziej, bo na odległość kibicowałem chłopakom – mówi. – Bardziej go przeżywałem niżbym stał w boksie. W dodatku nikt się go nie spodziewał. Uważałem, że finał był w naszym zasięgu, ale, to co zrobili chłopcy Cracovii, to przejdzie do historii rozgrywek.
Są tacy, którzy twierdzą, iż Jasiu długo bez hokeja nie wytrzyma i szybko zatęskni za potem szatni. - Nie ma ludzi niezastąpionych – uparcie twierdzi.

Sztab medyczny ...
... to nie tylko Jan Joniak. Już od kilku sezonów wspólnie z Piotrkiem Jarząbkiem masują zawodników. Wiele funkcji jakie sprawuje nie pozwalają mu na co dzień przebywać z drużyną. Miał także romans z reprezentacją kraju. W końcówce sezonu, gdy Jasiu przebywał w szpitalu, dołączył do zespołu były hokeista, Michał Jaskierski, syn byłego reprezentanta kraju, Mieczysława.
Lekarską opiekę od kilku lat sprawuje Wojciech Wolski, który również dba o zdrowie reprezentantów Polski. Trafił do niej, gdy nią dowodzili bracia Pyszowie i tak zostało.

- Kazimierz Plewa, fizykoterapeuta uratował nas przed finałem play off. Stosuje najnowocześniejsze techniki i metody leczenia, których celem jest podniesienie efektywności zabiegu, ograniczenie dolegliwości bólowych – twierdzi wiceprezes Podhala, Aleksander Bukański.
Wraz z współpracownikiem Grzegorzem Fryźlewiczem tapingiem (plastrowanie) – bo tak się nazywa ta metoda - postawili na nogi Rafała Dutkę. Marcina Kolusza, Maćka Sulkę, Krystiana Dziubińskiego, Tomasza Malasińskiego i Krzysztofa Zapałę.

Lekarz drużyny Wojciech Wolski

Ratownik „pismaków”
Kierownikiem drużyny był Jacek Kubowicz jest buforem między drużyną a szefostwem klubu. Niewdzięczna rola, szczególne w tym sezonie, w którym o wszystko było trudno. Jak czegoś brakowało ze sprzętu, to do „Gibona”, a on musiał się nieźle gimnastykować.
Z drużyną pracuje już sześć lat. To drugi tytuł w nowej roli. W karierze zawodniczej cztery razy sięgał po mistrzowską koronę.
– Uważam, że był to najcięższy sezon pod względem finansowym i organizacyjnym jaki przeżyłem z drużyną – przyznaje. – Ale to nie jest odkrycie, bo o tym wszyscy od dawna wiedzieli. Przed sezonem cele były inne. Najpierw znaleźć się w szóstce, a potem w niej uplasować się jak najwyżej i wywalczyć bonusy. Każdy mecz był ważny, za tzw. sześć punktów, a nawet więcej. W play off wydawało się, że szczytem marzeń będzie finał. Nikt chyba się nie spodziewał, że zasiądziemy na mistrzowskim tronie. Teraz ze zdziwieniem słucham opinii kibiców o tym, że wierzyli. A przecież psioczyli po Jastrzębiu, problemy mieli po wysokiej porażce z Tychami, a po dwucyfrówce z Cracovią było wieszanie psów. Może 5% najwierniejszych kibiców wierzyło, że dojdziemy do finału. Teraz pojawiają się glosy, że po Tychach złapaliśmy cug i byli pewni, że wygramy z Cracovią. Gadanina, realia były całkiem inne. Drużyna ma potencjał, ale za tym w parze powinny iść sprawy finansowe i organizacyjne. Pomoc nie tylko jednego sponsora, ale wielu innych mniejszych i większych. Mieliśmy kilku mniejszych darczyńców i trzeba im za pomoc podziękować.

Jacek Kubowicz to niezwykle skromny chłopak, który nie lubi trafiać na szpalty gazet. Rękami i nogami się przed tym broni. A szkoda, bo potrafi o hokeju opowiadać bardzo ciekawie, oceniać sytuacje wnikliwie. Był bardzo pomocny dziennikarzom i nie ważne czy drużyna wygrywała, czy przegrywała. Zawsze dowcipnie potrafi skomentować wydarzenia na tafli. Nie raz i nie dwa ratował „pismaków” z opresji. Ma z nimi doskonały kontakt. Przed meczem zawsze dziennikarz ma z nim pierwszy kontakt. – „Gibon” masz już składy ? – to pierwsze pytanie, które pada, gdy pojawia się w korytarzu. Po pewnym czasie już nie potrzeba było go zadawać.
Urodził się 6 listopada 1967 roku. Jego rok urodzenia każdy kojarzył z numerem „67” na koszulce. Od razu dodajmy, że jest wychowankiem nowotarskiego hokeja. Jako junior uczestniczył w mistrzostwach Europy i młodzieżowych mistrzostwach świata. Gdy „Szarotki” w 1987 roku zdobywały mistrzostwo Polski za Walka Ziętary on w tym czasie świadczył hokejowe usługi w bydgoskiej Polonii. Tam odbywał służbę wojskową. Stamtąd trafił do Towimoru Toruń i w nim rozwinął snajperskie umiejętności. Po roku znalazł się w macierzystym klubie. Grał w nim z przerwami od 1989 do 1999 roku i zdobył cztery mistrzowskie tytuły. Dwa sezony spędził w STS Sanok, a jeden w Cracovii. W „Pasach” zakończył karierę. W ekstraklasie rozegrał 11 sezonów. Po zakończeniu profesjonalnej kariery, nie zawiesił łyżew na kołku. Przeniósł się do...szatni oldbojów. Jest wielokrotnym mistrzem Polski weteranów. W 2004 roku wybrano go najlepszym napastnikiem mistrzostw. Był najlepszym strzelcem swego zespołu ( 6 goli) i drugim w ogólnej klasyfikacji turnieju. Rok później w Oświęcimiu był najlepszym strzelcem turnieju, z dorobkiem 8 goli. Wygrał też klasyfikację kanadyjską – 12 pkt. ( 8 goli + 4 podania). Dopóki nie był związany z pierwszym zespołem „Szarotek” rozstrzygał spory na lodowej tafli jako sędzia.
Sezon 2006/07 „Gibon” rozpoczął jako asystent trenera Dimitrija Miedwiediewa. Kiedy rozeszła się wieść, że przestaje być trenerem, wielu zastanawiano się, czy odejdzie z zespołu. Dwa tygodnie niepewności i wszystko szczęśliwie się skończyło. Jacek przejął funkcje kierownika drużyny. Z tej nowo-starej roli wywiązał się już na dwa złote medale.

Żeby „dół” funkcjonował...
... musi ktoś zawiadywać nim z góry. Najbliżej zawodników był Marek Batkiewicz, dyrektor sportowy, były reprezentacyjny golkiper, uczestnik igrzysk olimpijskich w Albertville, ośmiokrotny uczestnik mistrzostw świata, siedmiokrotny mistrz Polski. Laureat „Złotego kija”, najlepszy bramkarz mistrzostw świata w Eindhoven w 1993 roku. To on załatwiał najbardziej palące sprawy. Zajmował się sprawami organizacji widowisk. Ma też świetny kontakt z prasą.

- Był to bardzo trudny sezon, który kosztował nas sporo zdrowia – mówi . – Zakończył się jednak happy endem. Nie tylko na dole, ale także na górze zmagaliśmy się z mniejszymi lub większymi problemami. Niemniej po to pracowaliśmy, by je rozwiązywać, żeby stworzyć drużynie jak najlepsze warunki. Chciałbym podziękować wszystkim współpracownikom, osobom związanym z drużyną, kibicom i sponsorom, którzy wspierali nas w trudnych chwilach.
Anna Łuczak, sekretarka, na nią najpierw trafiają zawodnicy, gdy coś trzeba załatwić. - Idzie zawsze na pierwszy ogień – śmieją się zawodnicy i nie ukrywają, że mają z nią świetny kontakt. Od dwóch lat jest odbiorcą i przekaźnikiem wszystkich ich trosk. Mocno ściskała kciuki za chłopaków.

– Szybko doczekałam się mistrzowskiego berła – śmieje się. – Zawsze były problemy, ale wszystkie można rozwiązać. Z zawodnikami mam super kontakt. Wszyscy są mili, sympatyczni i myślę, że dobrze nam się współpracuje. Od pierwszego finałowego meczu byłam pewna, że nasze chłopaki zdobędą mistrzostwo Polski.
Od dwóch lat księgowością zawiaduje Kinga Półtorak. – Bywało różnie z chłopakami. Czasami były spięcia, ale daliśmy sobie radę – mówi. – Czy spodziewałam się tytułu? Eksperci dawali nam bardzo nikłe szanse, aczkolwiek ja, do końca wierzyłam, że chłopacy sięgną po koronę. Bardzo liczyłam na nich. Mówiłam im, że chciałabym za 40 lat opowiadać swoim wnukom, że pracowałam w klubie, kiedy zdobywał mistrzostwo Polski.


Poszukiwacze
Doszliśmy do samego wierzchołka. Dwóch ludzi rządziło klubem, Andrzej Podgórki – prezes i Aleksander Bukański –wiceprezes. Dla nich sezon również był trudny. W pewnym momencie prezes powiedział, że ma już dość hokeja, że czuje się zmęczony. Nie ma się czemu dziwić, bo sponsorzy jakoś nie kochają tej dyscypliny sportu, a po wycofaniu się Wiesława Wojasa ze sponsoringu, to poletko nie zostało zagospodarowane.
– Pukałem do wielu drzwi, rozmawiałem z wieloma biznesmanami, którzy przejęliby finansowanie tej drużyny. Rozmowy nie są jeszcze zakończone. Nie wszystkie firmy jednoznacznie potwierdziły swoje zainteresowanie naszą drużyną. Kilka zostawiło sobie furtkę i chce prowadzić rozmowy po sezonie. Być może nasze środowisko zachęcone sukcesami, będzie ochotne zjednoczyć się wokół mistrza kraju i włączyć w proces utrzymania zespołu. Nadszedł też czas, żeby lokalny samorząd określił się wobec hokeja, uporządkował sprawy finansowania obiektu.

Andrzej Podgórski prezesem klubu był juz w latach 1991 -1994. Za jego pierwszej kadencji „Szarotki” dwukrotnie zdobywały mistrzostwo kraju. To on sprowadził do Nowego Targu Łotysza Ewalda Grabowskiego. Przyszło mu działać w czasach transformacji ekonomicznej. Po 23 latach NZPS zdecydował się zrezygnować z patronowania sportowi. Klub wspierała wtedy Fundacja im. Tadeusza Kilanowicza, specjalnie powołana do ratowania klubu. Jednym z ludzi, którzy powołali fundację do życia był właśnie Podgórski. Teraz ponownie rzucony został na głębokie fale i szuka koła ratunkowego dla „Szarotek”.

- Robimy wszystko, żeby ta drużyna istniała – potwierdza Aleksander Bukański, który od trzech lat sprawuje funkcję wiceprezesa. – Mistrzostwo to sukces Andrzeja Podgórskiego i jego strategii oraz tych ludzi, którzy mu zaufali. Andrzej był cierpliwy i konsekwentny w swoich działaniach.
Wszyscy święcie wierzymy, że uda im się znaleźć źródło finansowania pierwszej drużyny i wspólnie będziemy przeżywać jeszcze nie raz radosne chwile, takie jak późnym wieczorem 17 marca tego roku.

Stefan Leśniowski

Komentarze









reklama