Często jako usprawiedliwienie niepowodzeń, działacze podawali zawirowania związane z poprzednikami, którzy niespodziewanie zrezygnowali z dalszej działalności, a tym samym późnym rozpoczęciem budowy zespołu. Tylko dlaczego w takiej formie go budowano? Czy gdyby dano pograć swoim wychowankom wynik byłby gorszy? Chyba poniżej dziewiątego miejsca już spać nie można było. Ale za to byłby ogromny kapitał doświadczeń dla tych chłopaków, a także szkoleniowców, którzy mogliby się przekonać na kogo stawiać. Który z graczy potrafi się odnaleźć w pierwszej drużynie i dać jej jakość.
Podhale w ostatnim okresie zbyt dużo straciło swoich wychowanków. A straci kolejnych dwóch (miejmy nadzieję, że nie więcej), bo Fabian Kapica pozostanie w Cracovii, a Robert Mrugała ma ofertę kontynuowania gry w mistrzu kraju. Trudno się dziwić skoro sytuacja w macierzystym klubie jest niestabilna. Umowa z Tauronem kończy się w czerwcu i nie wiadomo czy zostanie przedłużona. W dodatku ogłoszono konkurs na prezesa spółki. Nie wiadomo co z trenerem. Znaków zapytania jest sporo. Oby w kolejnym sezonie nie usłyszeliśmy podobnych usprawiedliwień jak po niedawno zakończonym, a na licencję nie trzeba było czekać aż do lipca. Pora zakończyć tę partyzantkę. Nie ma na nią miejsca i myślenie, że jakoś to będzie.
Niewygodny rywal dla wszystkich
Sanoczanie znaleźli się w jeszcze trudniejszej sytuacji po pożarze w zakładach głównego sponsora. Dosłownie rzutem na taśmę zgłosili się do rozgrywek, a przez długi czas wydawało się, że Podkarpacie straci swojego przedstawiciele w lidze. Tymczasem z pomocą przyszli m.in. włodarzy miasta. Uratowano hokej dla Sanoka i zbudowano ciekawą drużynę, bez wielkich obietnic jak w przypadku Podhala, gdzie Tauron obiecywał złote góry. Sanoczanie byli niewygodnym rywalem dla każdego, a głównie na własnym lodowisku. Tyszanie wcale nie mieli lekkiej przebieżki w ćwierćfinale.
Poniżej oczekiwań
Torunianie i sosnowiczanie poniżej kreski. Przed sezonem było dużo optymizmu, mówiło się, że to będą czarne konie czempionatu, a okazały się momentami szkapami ledwo ciągnącymi hokejowy wózek. Zdecydowanie lepiej zaprezentowali się hokeiści z grodu Kopernika, którzy mieli złe i dobre okresy. Być może to zaważyło, że zrezygnowano z usług trenera Teemu Elomo. Sosnowiczanie też zmienili szkoleniowca, lecz w trakcie sezonu. Grzegorza Klicha w play off zastąpił Piotr Sarnik. Zawiedli przede wszystkim obcokrajowcy.
Personalne trzęsienie ziemi
Również w Jastrzębiu nie byli zadowoleni ze stranieri, dlatego po ostatnim meczu działacze dali wymówienie wszystkim obcokrajowcom. JKH początek sezonu miał kiepski, stracił spory dystans do najlepszych i mimo lepszej gry w dalszej części sezonu nie udało się poprawić pozycji. Trafili więc w ćwierćfinale play off na katowiczan i rywal okazał się minimalnie lepszy.
Szok pod Wawelem
Największym przegranym jest Rudolf Rohaczek. Jego drużyna wygrała sezon zasadniczy, ale w play off kompletnie zawiodła i pozostała bez medalu. Co zawiodło? Zdecydowanie przygotowanie fizyczne. Potwierdziło to siódme spotkanie z katowiczanami na własnym lodzie, w którym zostali zdominowani. Gaśli z każdą minutą. Również w walce o brązowy medal w trzech tercjach musieli uznać wyższość rywala, mimo iż po 40 minutach prowadzili. Defensywa nie stanowiła monolitu, a i słoweński golkiper w najważniejszych momentach nie był taką ostoją na jaką trener liczył. Napastnicy byli nieskuteczni, a Kasperlik nie spełnił pokładanych nadziei.
Pozwolili się przełamać rywalowi
Unia z brązem, mimo iż apetyt był znacznie większy. Po ubiegłorocznym finale i wicemistrzostwie, odnotowano spadek o jedno miejsce. Hokeiści z Oświęcimia przegrali dwa razy ze swoim odwiecznym rywalem z Tychów i… powinni sobie w brodę pluć, bo mieli rywala na widelcu. W Tychach prowadzili w jednym spotkaniu 2:0, a w kolejnym, na kilka minut przed końcem, 4:3 i z powodu braku odpowiedzialności niektórych graczy zjeżdżali z lodu pokonani. Poniżej oczekiwań w półfinale play off wypadli Cichy ( tylko jeden gol!) i Szczechura. To nie byli ci sami gracze co kiedyś w Tychach. Zatracili dużo ze swoich walorów, a głównie ze skuteczności. Pozostali obcokrajowcy też nie pociągnęli zespołu w decydujących momentach.
Po raz trzeci w historii „czwórka” w mistrzowskiej koronie
W wielkim finale znalazły się więc zespoły z miejsc 3 i 4 po sezonie regularnym. To był drugi taki przypadek w historii, gdy play off (od sezonu 1983/84) wyłania mistrz kraju. Pierwszy raz było to w sezonie 1991/92, gdzie w finale skrzyżowały kije drużyny Unii i Naprzodu Janów. Wtedy górą 3:2 w meczach byli oświęcimianie dowodzeni z boksu przez Stanisława Małkowa.
Tyszanie startowali z pozycji nr 3, ale finał przegrali 0:4 z zespołem z czwartej pozycji, obrońcą mistrzowskiego tytułu, Katowicami. O sukcesie podopiecznych Jacka Płachty (drugi tytuł z rzędu polskiego trenera) zdecydowało lepsze przygotowanie mentalne i niewątpliwie motoryczne (rozegrali najwięcej spotkań) oraz lepsi obcokrajowcy. Finowie - Lehtonen i Pulkkinen, Szwed Olssen oraz Fraszko i Pasiut rządzili z przodu, z tyłu trzymał zespół bramkarz Murray. Golkiper ten nie pierwszy raz w play off pokazał, że potrafi się zmobilizować na najważniejszą fazę mistrzostw i pokazać swój kunszt, a tym samym przyprawić rywali o ból głowy. „GieKSa” jest trzecim zespołem po Podhalu i Cracovii, która sięgnęła po mistrzowską koronę kończąc sezon zasadniczy na czwartym miejscu. Rywalowi katowiczan w finale zabrakło skuteczności, za długo grali krążkiem, za rzadko decydowali się na zaskakujący strzał.
Stefan Leśniowski