Sponsoring – słowo, które dopiero niedawno się pojawiło, nie tylko w sporcie, a darczyńcy byli wcześniej. Kto drzewiej pomagał Podhalu rosnąc w siłę, zdobywać mistrzowskie tytułu, wy chować reprezentantów kraju i olimpijczyków? To właśnie ludzie dobrej woli, których dziś nazwalalibyśmy sponsorami, budowali potęgę klubu. Nie mieli łatwo w małym miasteczku. Ale od czego odwaga i determinacja. W latach 1950 – 60, gdy budowano wielki klub, to nowotarscy i okoliczni rzemieślnicy utrzymywali „Szarotki”. Prezes nieraz z kapeluszem stał pod kościołem, gdy brakowało funduszy na wyjazd hokeistów, a uzbierana kwota wystarczyła na ciężarówkę z plandeką. Działacze byli na wszystkich otwarci. Ludzie gromadzili się kawiarni klubowej, oglądali mecze hokejowe w czechosłowackiej TV, grali w karty i jak tylko mogli wspierali ukochaną drużynę. Jak trzeba było to jeden z nich sprzedał samochód. Oni dbali nie tylko o pierwszą drużynę, ale także o ich następców. Zbudowali potężny fundament, którego wszyscy zazdrościli. To był zalążek „kuźni talentów”, z których wyrośli następni mistrzowie kraju, reprezentanci i olimpijczycy.
Potem Podhale miało patrona w postaci Nowotarskich Zakładów Przemysłu Skórzanego. Zawodnicy trenowali i jednocześnie byli na etatach w kombinacie. NZPS nie z własnej woli stał się „sponsorem”. Takie były wtedy czasy, że PZPR wydała „rozkaz” większym zakładom na prowadzenie drużyny sportowej będącej w miejscu zakładu produkcyjnego. Sport dla komunistów był oknem wystawowym w świecie, dlatego tak dużą uwagę mu przywiązywano. Nie tak jak teraz.
Po upadku kombinatu wydawało się, że Podhale znowu znalazło się w trudnym momencie. Wtedy pomocną dłoń wyciągnęli ludzie, którzy założyli Fundację im. Elka Kilanowicza. Skupiała ona biznesmenów, ale także byłych hokeistów, którzy wiedzieli jak budować zespół. Klub nie został powierzony żółtodziobom. Fundacja nie miała łatwego życia, musiała toczyć z miastem i burmistrzem Ramsem boje o targowicę, która dawała przypływ żywej gotówki klubowi. Ona też przegrała walkę z radnymi.
Wtedy pojawił się Wieńczysław Kowalski, człowiek kontrowersyjny. Można o nim różnie mówić, ale potrafił sprzedać markę klubu. Inna rzecz, że miał się czym chwalić – mistrzowskimi tytułami i zawodnikami z najwyższej półki. To za jego czasów co sezon był inny sponsor tytularny i to nie za 450 tysięcy złotych na trzy lata, lecz na rok z sześcioma zerami na końcu. Najpierw był Hedos, potem Tymbark, a na końcu Fortuna. Nie było wtedy internetu, mediów społecznościowych, ale zadbał o rozgłos. Gdy podpisywał umowy sponsorskie to wysyłał autobus do Krakowa po dziennikarzy, których przywiózł do Zakopanego, gdzie przy suto zastawionych stołach i muzyce podpisywano sponsorskie umowy. W martwym sezonie wymyślał hitowe transfery, wobec których ogólnopolskie media nie mogły przejść obojętnie. Choćby wspomnieć o 14 zawodnikach z NHL, których nawet karty transferowe opłacił w związku, by jego akcja była wiarygodna. Media pisały o tym miesiącami, czekając, kiedy dojadą, a rywale trzęśli portkami.
Gdy podwinęła mu się noga nie zostawił klubu na lodzie. Prowadził rozmowy z Wiesławem Wojasem i namówił go do przejęcie drużyny. Ten doprowadził zespół do dwóch tytułów mistrza kraju. Dla rozgłosu i swojego biznesu zatrudnił Krzysztofa Oliwę, który wywalczył Puchar Stanleya. Kto wie, czy nie kontynuowałby swojej misji, gdyby nie… miasto. Każdego lata musiał walczyć o to, by lód był na czas zamrożony. Nigdy nie był i w końcu znudziła mu się rola podróżnika za południową granicę, by przez półtora miesiąca przygotowywać drużynę do sezonu. To były spore koszty. Ba, w jednym sezonie Podhale pierwszą rundę grało na wyjeździe!. Wtedy za niepowodzenie głową zapłacił trener Dmitrij Miedwiediew. Kowalski również toczył boje z miastem - o lód, szatnie, ze strajkującymi robotnikami. Stanem przedzawałowym zapłacił za te przepychanki trener Milan Skokan. Wylądował w szpitalu, a drużyna mecze Pucharu Europy rozgrywała w … Krynicy.
Po Wojasie drużyna boryka się ze znalezieniem sponsora, który zatrzymałby najlepszych wychowanków w klubie, który zapewniłby płynność finansową. Na prezesie Mirosławie Mrugale wieszano psy, ale czas pokazał, że wcale nie był najgorszy. Musiał zmagać się z wieloma problemami i z tym, by drużynę przyjęto do ligi po zmianie nazwy na MMKS. Udało mu się, ale też miał dużo szczęścia, bo miał na tyle dużo wychowanków, że mógł z nimi załatać dziury po odejściu najlepszych.
Agata Michalska też miała pod górkę, ale uporządkowała wiele spraw i jak to kobieta, miała dar do przekonywania. Sponsorów, którzy zapewniali na tyle dobry „bieg” klubu, że drużyna stawała na podium. I wreszcie po niej przejęli, ci, którzy dzisiaj na 90-lecie sprawili, iż „Szarotki” zwiędły, nie tylko sportowo.
Jak czytam, że podjęli się „misji ratowania”, to scyzoryk w kieszeni mi się otwiera. Kuźwa, ładne ratowanie, doprowadzając zespół do agonii. Wszyscy poprzednicy mieli pod górkę, ale nikt nie uciekł z tonącego statku. Marcin Jurzec szybko strzelił sobie w kolano. Jak mógł sprzedać towar, gdy pozbył się najlepsze sztuki w swoim stadzie? By zainteresować potencjalnego darczyńcę trzeba mieć mu coś zaoferować. Mówić o 19 tytułach ( nawet do nich się nie zbliżyli) to za mało. Miał (li) dwie gwiazdy – Krzysztofa Zapałę i Marcina Kolusza. Jurzec lekką rączką ich się pozbył, a mogli być mocną kartą w rozmowach ze sponsorem. Wielokrotnymi reprezentantami kraju, a w przypadku Kolusza jednego z nielicznych Polaków draftowanych przez klub z NHL. Ale skąd on miał to wiedzieć! Wolał pójść w obcokrajowców, czym zmusił większość tutejszych do zawieszenia łyżew na kołkach. Zresztą w mediach „uciekinierzy” też nie potrafili się sprzedać. Inna rzecz, że nie mieli czym, a na bajer Kowalskiego ich stać nie było. Czy będą tymi, którzy ostatni zgaszą światło?
Stefan Leśniowski