17.10.2009 | Czytano: 6558

Co ma silnik, co wypompuje serce

Na Podhalu kickboxing staje się dyscypliną bardzo popularną. Wielu twierdzi, iż ten sport jest stworzony dla górali. Wymaga mocnego, hardego charakteru, którego góralom nie brakuje. Taki ma nowotarżanin Wojciech Hoły, urodzony 6 kwietnia 1979 roku.










Pierwszy tytuł mistrza Polski….
… wywalczył 2005 roku w wadze 81 kg w formule low – kick.
- Stoczyłem wtedy dwie walki – wspomina Wojciech Hoły. – Przeciwnicy byli mocni. Tymoteusz Nowicki walczył bardzo nieprzyjemnie. To kadrowicz w formule light – contact, Bardzo szybki, skoczny i kąśliwie bijący. Wyższy ode mnie o głowę, o większym zasięgu rąk i nóg. Nieprzyjemny przeciwnik, uciekający na boki. Zupełnie inaczej walczył niż powinno się walczyć w low –kicku, który jest bardzo statyczny. Już z takim walczyłem, więc wiedziałem jak zachować się w ringu. Skracałem dystans i to był klucz do sukces. Finał z Maciejem Miszkinem był o wiele łatwiejszy. Czułem agresję, potworną siłę w sobie. Z rundy na rundę byłem mocniejszy. Z kolei przeciwnik słabł. Ratował się klinczowaniem i odwracaniem się, za co dostał upomnienie i punkt karny.

Pierwsze było karate kyokushin
Hoły od dziecka był zadziorny, odnosił sukcesy, ale do momentu sięgnięcia po mistrzowski pas, na mniejszą skalę. - Sztuki walki od najmłodszych lat mnie fascynowały – twierdzi. - Wiele lat ćwiczeń sprawiło, że weszło mi to w krew i bez tego chyba nie mógłbym żyć. Zaczęło się od karate kyokushin, w dyscyplinie w której króluje moja krajanka Ewa Pawlikowska. To było w piątej klasie podstawówki. Wtedy to była najbardziej popularna dyscyplina. Pamiętam tłumy młodych ludzi na sali. Zapewne pod wpływem filmów. Właśnie w karate odnotowałem pierwszy sukces. Byłem wicemistrzem Polski południowej. Później pojawił się Paweł Porębski z Krakowa i przerzuciłem się na taekwondo. Przez kilka dobrych lat występowałem w tej odmianie i byłem nawet trzeci w swojej strefie. W końcu pojawił się Tomek Mamulski, który utworzył grupę kickboxingu. Początkowo zajęcia prowadził za niego Wojciech Adamski, potem Tomek przejął od niego pałeczkę. Poważniej zabrałem się za treningi. Zacząłem się bić w full- contacie. Pierwsze starcia na ringu przyniosły mi brązowy medal mistrzostw Polski, zdobyty w Koszalinie oraz wywalczenie drugiego miejsca w mistrzostwach Polski południowej. Potem stanąłem na najniższym stopniu podium w Pucharze Polski. Z tych wszystkich odmian dla mnie królewską dyscypliną jest low-kick. Najlepiej się w niej czuję.

Hoły mocno przygotowywał się do historycznych dla siebie mistrzostw. Trenował dwa razy dziennie. Wylał sporo potu.

- Rano w siłowni, albo biegi w terenie – wyjaśnia - Wieczorem zajęcia były bardziej ukierunkowane - tarcze, sparingi, zadaniówki na workach i z trenerem. Okres tuż przed zawodami był najbardziej napięty, a po zawodach trenujemy przynajmniej raz dziennie po dwie godziny.

Nowotarżanin nie ma problemów z wagą. Waha się w granicach 83-84 kg. – Jeśli mam niewielką nadwagę, to 2-3 kg bez problemów zrzucam, albo pod wpływem dużego wysiłku, albo jednodniowej diety tłumaczy.

„Night of Glory” w Nowym Targu
Hoły toczył (y) walki nie tylko na amatorskim, ale także zawodowym ringu. 6 stycznia 2007 roku stanął do walki o zawodowe mistrzostwo Polski federacji ISKA w kategorii 81,4 kg w formule low-kick przed własną publicznością. W hali Gorce (pękała w szwach) odbyła się zawodowa gala kick-boxingu „Night of Glory”. Hoły skrzyżował rękawice z Pawełem Jędrzejczakiem (Fighter Wrocław). Dla górala była to druga walka na zawodowym ringu.

- Pierwszą stoczyłem w 2006 roku podczas krakowskiej gali. Wtedy jednak walczyłem w formule K-1 – opowiada. – Przed tym pojedynkiem nigdy nie walczyłem oficjalnie z Pawłem, jedynie na sparingach. Znałem doskonale jego styl walki. Twardy, silny chłopak, który bez przerwy prze do przodu. Technicznie nie jest zbyt zaawansowany. Przede wszystkim musiałem się skupić na tym, żeby na początku przepuszczać jego ciosy i nie pchać się na niego, a potem skontrować.

Plan strategiczny realizowany był do momentu kontuzji. Nowotarżan rozpoczął walkę niezwykle skoncentrowany. Chciał osłabić nogi rywala i uderzał w uda. Największy entuzjazm wzbudzała seria uderzeń Wojtka w 49 sekundzie drugiej rundy. Dół, góra. Sekundant aż podskakiwał z radości w narożniku. Niestety w trzeciej rundzie nowotarżanin uległ kontuzji. Napuchnął goleń, zrobił się krwiak i musiał interweniować lekarz. Dopuścił górala do walki, ale rywal w mig zorientował się o co chodzi i jego uderzenia skoncentrowane były na bolącą nogę.

– W trzeciej rundzie „starciem” nogę i to zadecydowało o końcowym rezultacie. Przestałem nią kopać. Zburzyło mi to całą koncepcję walki. Przegrałem nieznacznie – powiedział Wojciech Hoły.

Droga przez mękę
Potem był Wołów mistrzostwa Polski w K1 Rules. Uczestniczył w najliczniej obsadzonej kategorii do 81 kg (13 zawodników). Sięgnął po zdobył wicemistrzostwo Polski.

Drogą przez mękę – tak można nazwać marsz nowotarżanina po srebrny medal. By dotrzeć do finału musiał stoczyć trzy walki. Dodajmy od razy mordercze i ogromnie wyczerpujące. Każdy kto zna się chociaż trochę na sportach walki zdaje sobie sprawę, że już jeden pojedynek osłabia zawodnika. Ciosy zadawane rękoma i nogami są piekielnie mocne i pozastawiają stały ślad na organizmie walczących. Toteż do każdej następnej przystępują nie tylko z mniejszymi siłami, ale przede wszystkim poobijani i z lekkimi bądź nawet cięższymi kontuzjami.

Hoły rozpoczął czempionat od pojedynku z Kasprzakiem, młodym zawodnikiem, rządnym sukcesów, ale też mało opanowanym. Walczył bardzo nerwowo co było wodą na młyn górala. Hoły spokojnie punktował, bijąc seriami i wygrał na punkty. Po kilku godzinach odpoczynku po raz drugi pojawił się w ringu. Tym razem przeciwnik był o wiele bardzo doświadczony i wyższy o głowę od nowotarżanina. Lenart nie sprostał lepszemu technicznie Podhalaninowi. Ten umiejętnie unikał ciosów i sam systematycznie punktował. Hoły wygrał 3:0.

Po walce półfinałowej wydawało się, że nowotarżanin nie wystąpi w finale. – Mocno byłem poobijany – wspomina. - W półfinale skrzyżowałem rękawice z aktualnym mistrzem kraju w low - kicku w wadze do 86 kg – Krystianem Celewiczem, który reprezentował klub Czerwony Smok Poznań. Mój przeciwnik musiał zbijać wagę, ale był bardzo niewygodny. Powiedziałbym, że drapieżny. W tą walkę włożyłem wszystko co miał mój „silnik”, co „wypompowało” serce. Zdawałem sobie sprawę, że tylko pełna koncentracja, wola walki, zastosowane wszystkich technik da mi zwycięstwo. Rywal zapewne tak samo myślał i przystąpił do walki z emanującą wolą zwycięstwa. Od pierwszych sekund rzuciliśmy się na siebie jak dwa wygłodniałe wilki walczące o przeżycie. To rzeczywiście była walka o być albo nie być. Zaczęła się straszliwą wymianą ciosów. Żaden z nas nie chciał odpuścić. Kto, kogo przełamie? Kto pierwszy trafi w „punkt” ten wygra. Takie myśli kołatały w głowie. Po tak ostrym początku nie spodziewałem się, że praktycznie pierwsze starcie zadecyduje o końcowym rezultacie. Otóż przeciwnik pierwszy popełnił błąd, który szybko udało mi się wykorzystać. Trafiłem go precyzyjnie i „gość” był liczony. To przyhamowało jego zapędy, nabrał większego respektu. Ponadto „uszło” z niego powietrze. Już nie atakował z taką furią. Ten cios miał decydujący wpływ na przebieg walki. W drugiej i trzeciej rundzie spokojnie już kontrolowałem przebieg wydarzeń. Rywal starał się „ładować” ślepakami, na oślep. Jego ciosy nie docierały celu, ładnie je blokowałem i wygrałem na punkty.

Wyczerpany i poobijany Hoły o mały włos, a nie stanąłby do walki o najwyższe trofeum. – Ledwo wylazłem na ring – mówi. Jeszcze raz pokazał, iż jest twardzielem. Co tam przeciwności losu. Zacisnął zęby i wyszedł na ring. Jego przeciwnikiem był warszawiak Maciej Miszkin (Kokor Warszawa). Nowotarżanin miał przewagę psychiczną nad rywalem, gdyż dwukrotnie z nim już wygrał. Walka zakończyła się remisem, ale zwycięzca musiał być wyłoniony. Toteż sędziowie złoty medal przyznali kickboxerowi ze stolicy. Przy punktowym remisie sędziowie pod uwagę wzięli aktywność w trzeciej rundzie. Uznali, że bardziej aktywny był zawodnik ze stolicy. Decyzja dość kontrowersyjna, którą spotkała się z niezbyt przychylnym przyjęciem przez kibiców. - Dwoje z trzech arbitrów stwierdziło, że mój rywal był aktywniejszy - mówi Wojciech Hoły.

Cios w nerw trójoczny
Nowotarżanin ma na koncie jeszcze trzecie miejsce w Pucharze Świata, które wyłączył w węgierskim Szeged oraz drugie pozycje w Pucharze Polski w 2008 roku i Pucharze Norwegii z Bergen w karate kyokushin (2007). Jest wicemistrzem Polski w K1 z 2008 roku i low –kicku również z tego roku. Niedawno, po roku przerwy, powrócił na ring i odpadł w ćwierćfinale mistrzostw Polski w low – kicku. Miał przynajmniej satysfakcje, iż uległ późniejszemu mistrzowski kraju. Od 2005 roku jest członkiem kadry narodowej PZKB. Stoczył 49 walk, w tym 8 zawodowych, z których 38 wygrał, a 11 przegrał. W tej dyscyplinie sportu nokaut jest na porządku dziennym.

– Doświadczyłem tego uczucia podczas jeden z walk zawodowych w Bielsku Białej. Przeciwnik był cięższy ode mnie o 8 kg. Chwila nieuwagi i otrzymałem cios w okolice zatoki, dokładniej w nerw trójoczny. Po tym ciosie nic, a nic nie pamiętam, chociaż – bo widziałem to na kasecie – jeszcze siłą woli walczyłem. Później sędzia nie dopuścił mnie już do walki i dobrze zrobił. Zdrowotnie dochodzi się szybko do siebie, ale pozostaje „kac” psychiczny. Porażka w takim stylu jest przykra, ale wychodząc do następnej walki już o niej staram się nie myśleć, całkowicie wyłączyć. Aczkolwiek, żeby zrozumieć jak się ktoś po takim nokaucie czuje musi sam to przeżyć.

Jeszcze dwa lata
Hoły snuje plany na przyszłość, mimo iż jak twierdzi z tej dyscypliny sportu nie można wyżyć. - W Polsce nie da się z tego wyżyć – odpowiada. - Pracuje jako „bramkarz” w dyskotekach. Wielu moich kolegów po fachu w taki sposób dorabia. Ostatnie mistrzostwa kraju potraktowałem jako przetarcie, przed najbliższymi startami Z trenerem Tomkiem Mamulskim z CSS Kraków (tam Wojtek obecnie trenuje) doszliśmy do wniosku, że najbliższych dwóch latach będę toczył jak najwięcej walk i będę chciał zdobyć jak najwięcej laurów. Potem kończę karierę, bo latka lecą, a wypadałoby zejść z ringu w pełnym zdrowiu. Obecnie trenuję dwa razy w tygodniu w Krakowie z Tomkiem Mamulskim, a pozostałe dni spędzam na sali w Nowym Targu lub w Rabce ćwicząc z Łukaszem Jaroszem. Równolegle prowadzę szkółkę Krokus dla początkujących adeptów kickboxingu K1 w Nowym Targu. Muszę pochwalić się, że zajęcia cieszą się dużą popularnością, regularnie uczęszcza na nie 40 osób od 10 do 20 roku życia. Jestem też na drugim roku wychowania fizycznego, po zakończeniu kariery, chciałbym się spełnić w sporcie, w roli trenera i nauczyciela.


Stefan Leśniowski

Komentarze







reklama