Można powiedzieć, że to najbardziej zapracowany człowiek. Pełni mnóstwo funkcji. Jest dyrektorem szkoły podstawowej w Ludźmierzu, prezesem UKS Wiatr, trenerem unihokeja, organizatorem i… Bóg raczy wiedzieć kim jeszcze. Tworzył struktury Małopolskiego Związku Unihokeja, był przez chwilę prezesem i zasiadał w Komisji Rewizyjnej PZUnihokeja.
- Z tych dwóch ostatnich funkcji zrezygnowałem, bo złapałem się, że czasu mi nie starcza, a nie lubię odwalać fuszerki – odpowiada na pytanie jak radzi sobie z takim nawałem funkcji? – Do wymienionych przez ciebie funkcji dochodzą jeszcze rodzinne, bycia mężem, ojcem i od niedawana dziadkiem. Jakoś staram się to wszystko ogarnąć. Dzieci mam już odchowane i tolerancyjną żonę, która sama udziela się społecznie. Najwięcej czasu pochłaniają obowiązki dyrektorskie. Nie ukrywam, że miałem chwile zwątpienia. Zadawałem sobie pytanie „po to wszystko robię?” Jednak jak się widzi zapał młodzieży, radość i nieraz łzy szczęścia, to wszystkie złe myśli odpływają. A do tego kopa dodają sukcesy. Wtedy jest satysfakcja z dobrze wykonanej pracy. Nie jest łatwo w jednej chwili zostawić dzieci na pastwę losu. Po chwili zastanowienia mówisz sobie „to ma sens”. To młodzieży i nam wychowawcom zostaną na lata wspomnienia. Ostatnio przyszła mama z zapytaniem, kiedy będą zajęcia dla uczniów z pierwszej klasy, bo syn nie może się doczekać. Takie postawy budują. Jest dla kogo pracować.
- Wielu nauczycieli wychowania fizycznego, byłych sportowców zostało dyrektorami placówek szkolnych, ale zapomniało o swoich korzeniach. Ty działasz inaczej i z sukcesami.
- O kolegach dyrektorach nie będę mówił, bo nie wiem dlaczego inaczej postępują. Uważam, że jeśli wybrałem taki zawód, to trzeba działać w tym kierunku. Nie jest do końca prawdą, że młodzież nie chce uprawiać sportu. Do nas na zajęcia przyjeżdżają dzieci z Nowego Targu. Dopóki to się kręci, to jest sens pracy. Lekcje wychowania fizycznego muszą być dla dzieciaków przyjemnością. Bardzo łatwo zrobić zajęcia nieprzyjaznymi. Szkoła podstawowa jest po to, by zaszczepić dzieciakom bakcyla sportu, nie tylko profesjonalnego, ale nauczenia dbania przez cale życie o swój własny rozwój fizyczny. Mamy grupę absolwentów, która regularnie przychodzi pograć w unihokeja i poćwiczyć. Coś z lekcji wf-u im zostało.
- Najpierw „WF z klasą”, później medale?
- Oczywiście. Na pewno wielu chciałoby omijać lekcje wf-u, ale trzeba stworzyć takie warunki, by nie tylko dzieci z predyspozycjami do sportu mogli z chęcią przychodzić na lekcje. Wiem, że w Polsce są szkoły, w których są zwolnienia z wf-u. Nie byłoby akcji „ Stop zwolnieniom z wf-u”. U mnie nikt się nie zwalnia. Może dlatego, że słabsze dzieci nie boją się przyjść na zajęcia, bo problem nie jest w wystawianiu ocen, które potem mogą popsuć świadectwo. Oceniam i owszem umiejętności, ale najbardziej zaangażowanie ucznia. Dzieci się cieszą jeśli coś im wychodzi. Każdy ma swój pułap. Sportowcy wiedzą, że muszą mieć większe umiejętności, słabsi też mają swoje cele do osiągnięcia. I o to właśnie chodzi.
- Dowodzisz małym klubem, a przyciąga dzieciaki z całego regionu. Wielu zapewne ci zazdrości, bo chłopcy i dziewczynki zdobywają mistrzowskie tytuły. W najbliższych mistrzostwach świata juniorów wystąpi aż pięciu zawodników Wiatru. Jesteście fenomenem. Co leży u podstaw sukcesu?
- Praca, praca i jeszcze raz praca. Nie jest to nic odkrywczego, ale do tego dochodzi zrozumienie, podejście trenerów i atmosfera do solidnej pracy. Każdy wie co do niego należy i stara się wykonywać jak najlepiej potrafi. No i przede wszystkim charyzma Rafała Pelczarskiego i Artura Kasperka, którzy oddają serce. To wynik pasji, zaangażowania, poświęcenia i fachowości. Przekonałem się, że jak młodzież widzi zaangażowanie sztabu trenerskiego i technicznego, że organizacyjnie wszystko należycie się kręci, to stara się być sumienna i zostawia serce na boisku. Nie mamy problemów z frekwencją na treningach, ze składem. Klub liczy 100 zawodników i zawodniczek. Cztery grupy wiekowe występują na ogólnopolskiej arenie. W ubiegłym roku byliśmy jedyną drużyną w finałach, która liczyła 18 graczy. Nawet zespoły z regionu, gdzie rozgrywany był turniej, miały kłopoty ze zmontowaniem dwóch piątek. Chłopcy przyznali, że ciężko pracowali na treningach. Nie było przelewek. To nie jest tak, że tytuł łatwo nam przyszedł. Jak ktoś spojrzy na wyniki, to powie „wszystkim dołożyli”. A to nie do końca jest prawdą. Nic łatwo w życiu nie przychodzi. Nie powtarza się sukcesu za rok, gdy ma się w składzie ¾ nowych graczy. To, że swoją pracę na treningach świetnie wykonali, świadczy fakt, iż turniej wytrzymali kondycyjnie. Nie mieli zadyszki. Każdy w zespole był równo traktowany i wiedział po co w nim jest. Tworzyliśmy kolektyw, podczas, gdy najgroźniejszy rywal (Babimost) miał jedną gwiazdę i pod nią grano. Gwiazdy są potrzebne zespołowi, ale muszą być podporządkowane drużynie, a nie odwrotnie. Sukces przyciąga, ale też atmosfera. Nikogo nie ściągamy, młodzież sama do nas przychodzi. Nie mamy z nią problemów wychowawczych.
- Sukcesy kosztują. Jak zdobywacie pieniądze?
- Gdyby nie pomoc finansowa wójta i gminy, to nie bylibyśmy w stanie działać. Mamy cztery zespoły grające w mistrzostwach Polski i nie bylibyśmy w stanie uzbierać pieniędzy na wyjazdy. Dwa razy z rzędu zdobyliśmy mistrzostwo Polski juniorów młodszych i zawodnicy zostali przyjęci przez wójta. Dostali komplety strojów, a zawodnicy indywidualne nagrody. Teraz dwóch zawodników dostało stypendia na rok, a jeden jednorazową wysoką nagrodę. To motywuje chłopców. Wójt Smarduch i Kolasa chcą, żeby sport rozwijał się w gminie. To jest promocja gminy, ale też sprawiają, że młodzież ma zajęcie. Jeden z rodziców kiedyś mi dziękował, że jego syn gra. Mówił, że widzi co się stało z jego kolegami pod blokiem. On nie ma czasu, bo trzy razy w tygodniu trenuje. Wtedy sobie pomyślałem „jest sens mojej pracy”, odciągania młodzież od bycia pod mostem. Ogromne podziękowania należą się rodzicom, bo finansowali częściowo wyjazdy, dowożą swoje pociechy na treningi do Ludźmierza z Nowego Targu. Czasem uda się uzyskać pieniążki od sponsorów na pojedyncze zawody.
- Twoje początki ze sportem?
- Uczęszczałem do klasy sportowej o profilu hokej na lodzie razem z Andrzejem Łukaszką i Andrzejem Świstakiem. Ze względów zdrowotnych musiałem zrezygnować z hokeja. Miałem jednak to szczęście, że podjąłem naukę w Technikum Weterynaryjnym, które w tamtych czasach było szkołą sportową. Grałem w piłkę ręczną i uprawiałem lekkoatletykę. Potem były studia i praca z młodzieżą. Pracuję z nią już, aż strach pomyśleć, 32 lata. Teraz uprawiam rekreacyjnie sport, grywam w unihokeja, pływam, jeżdżę na rowerze, żeby szybko się nie zestarzeć.
- Jak to się stało, że zostałeś trenerem unihokeja?
- Gdy zostałem dyrektorem w Ludźmierzu, pracował już w szkole Rafał Pelczarski. Zaproponował byśmy zajęli się unihokejem. Nie mieliśmy zielonego pojęcia jak ta praca wygląda. Rafał przyjaźnił się z Darkiem Gajewski i Ryśkiem Kaczmarczykiem, podpatrywaliśmy ich. Oni pomogli nam zdobyć pierwsze szlify. Zaczęliśmy w 1999 roku, od sparingów z Victorią. Często te potyczki kończyły się wysokimi porażkami. Jak udało się nam uniknąć dwucyfrówki, to byliśmy w siódmym niebie. Tak powoli, małymi kroczkami pięliśmy się w górę i w 2001 roku zdobyliśmy pierwsze mistrzostwo Polski, potem przyszło pasmo sukcesów. Pracowaliśmy tylko z młodziczkami i dziećmi. Potem nasze drogi z Rafałem się rozeszły, poszedł pracować do gimnazjum, bo u mnie w szkole nie było godzin. Mało dzieci było. Po jakimś czasie pomyślałem o stworzeniu klubu i nawiązałem kontakt z Pelczarskim.
- Ten długo się opierał. Jakiego fortelu użyłeś, że po dwóch latach przerwy wrócił do trenerskiej pracy?
- Wszystkie notatki z treningów wyniósł na strych. Powiedział, że praca trenera, to już historia i nie wróci nigdy do tego zawodu. Nie miałem mocnych argumentów, bo pieniędzy nie było. Niemniej zawsze dobrze nam się współpracowało. Przecież zaczynaliśmy kiedyś od zera, nie mając kijów, koszulek, niczego. Powoli udało nam się dojść do mistrzostwa. Wygraliśmy dwa razy mistrzostwo Polski i tyleż razy międzynarodowy Festiwal Unihokeja w Elblągu. Kilka razy z nim rozmawiał, przekonywałem i wreszcie się udało. Przeważyła szala z synem Karolem. Nie miał gdzie grać. Dzięki grze w UKS Wiatr rozwinął się i na początku maja wyjeżdża na mistrzostwa świata juniorów z czterema kolegami klubowymi. Myślę, że Rafał nie narzeka, że zmienił decyzję. Ma dużo pracy, ale spełnia się. Sukcesy go nakręcają. Chociaż nieraz, po wyczerpującym psychiczne turnieju, przychodzą chwile zwątpienia, ale szybko odzyskuje wigor. Zawsze dąży do najwyższych celów. W tym roku nie miał zespołu na medal, zmiana pokoleniowa, a potrafił przywieść brązowy krążek. To jest ogromny sukces, większy niż złoto.
- Sport wymaga poświęceń?
- Oczywiście. Nie lubię narzekać, ale zabiera sporo czasu z życia rodzinnego. Szczególnie sprawy organizacyjne zajmują mnóstwo czasu.
- Czym jest dla ciebie sport ?
- Nie powiem, że wszystkim, bo rodzina obraziłaby się. Czasami zastanawiał się po co to robię, bo nie mam z tego pieniędzy. Ktoś powie „gość nienormalny”, ale w życiu coś trzeba robić. Lubię sport i pracę z młodzieżą. Kiedyś miałem z nią styczność w harcerstwie, teraz w sporcie. Często zadaję sobie pytanie ”czy bez sportu mógłbym żyć?” Może na chwilę byłoby fajnie, ale po jakimś czasie brakowałoby mi tej atmosfery, zapachu sali gimnastycznej. Jestem w takim wieku, że trzeba z młodzieżą pracować, żeby się szybko nie zestarzeć (śmiech). To ogromna frajda i satysfakcja. Serce się raduje, gdy młodzi ludzie cieszą się z sukcesów. Widziałem też dużych chłopaków, którzy płakali jak dzieci ze szczęścia. Po latach przyszedł do mnie absolwent, który aktualnie studiuje, zresztą były reprezentant kraju juniorów, który wyznał, iż pamięta wszystkie zawody od czwartej klasy. „ Z chęcią wróciłbym do szkoły, bo tak mile wspominam te chwile” – odparł. Takie wyznania mobilizują, dodają energii do dalszej pracy. Dla takich zwierzeń warto żyć. Nigdy nie przeliczałem wszystkiego na pieniądze. Gdybym to robił, to mógłbym powiedzieć, że nie warto .
Stefan Leśniowski