16.04.2015 | Czytano: 2788

Wygrać, ale nie dobijać

- Trzeba być upierdliwym, systematycznym i mieć warsztat pracy – mówi o swoim patencie na sukces Rafał Pelczarski , młodzieżowy trener 2014 roku w plebiscycie Sportowego Podhala i Podhala 24.

- Nie wszyscy lubią upierdliwych?

- Nikt nie odchodzi z grupy, a wręcz przeciwnie dochodzą nowi zawodnicy, a więc taka sytuacja im odpowiada. Przez ostatnie trzy lata tylko dwóm nie spodobały się treningi. Tymczasem już następni pytają o możliwość treningów z nami. Sukces jest jak magnes.

- Sukcesy w unihokeju, a zaczynałeś przygodę ze sportem od basketu. Skąd ta nagła zmiana dyscypliny?

- W szkole średniej grałem w koszykówkę. Uczęszczałem do Technikum Weterynaryjnego, które było wtedy, jakby dzisiaj to nazwać, szkołą sportową. Z trenerem Tadeuszem Glonkiem graliśmy w trzeciej lidze. Ani wzrostu, ani chyba zbytniego talentu nie miałem i zakończyłem karierę. Po studiach zaproponowano mi objęcie szkoleniowego steru nad zespołem koszykarzy w Gorcach. Zorganizowałem grupę, bo jej nie było i przez trzy lata graliśmy w lidze. Z grupy tej, jak na nowotarskie warunki, wyszło kilku niezłych koszykarzy, m.in. Grzegorz Koenig. Gdy urodziło mi się dziecko, poprosiłem prezesa o 50 złotych podwyżki i odmówiono mi. Poszedłem do pracy na pół etatu do szkoły i tak się zakończyła moja trenerska przygoda. Ale ciągnęło wilka do lasu, więc zaczęło mnie nosić. W Nowym Targu mocny był unihokej. Podpatrywałem, uczyłem się tego sportu od Darka Gajewskiego, Rafała Adamczyka i Ryśka Kaczmarczyka. Uczyliśmy się razem z prezesem Edwardem Pazdurem i widocznie byliśmy pojętnymi uczniami, bo w 2001 roku zdobyliśmy pierwsze mistrzostwo Polski z dziewczynkami. Rok później powtórzyliśmy ten sukces. Były też medale w kolorze srebrnym i brązowym. Musiałem odejść ze szkoły w Ludźmierzu, bo z godzinami był problem. Zatrudniłem się w nowotarskim Gimnazjum nr 2 i dostałem kasę sportową. Zdobyłem dwa mistrzostwa Polski ze Skalnymi. Skalny zdobył z rzędu pięć mistrzowskich koron, wcześniej pod dowództwem Grzegorza Sułkowskiego. Wszystko fajnie funkcjonowało, aż ktoś wymyślił, że nie jest to dyscyplina olimpijska i zlikwidował klasy sportowe. Od tego momentu jest lekki kryzys w nowotarskim unihokeju. A był ogromny boom. Z Rafałem Adamczykiem prowadziliśmy ligę. 12 lat temu starowało w dwóch ligach aż 15 zespołów. Tak ogromne było zainteresowanie unihokejem. Teraz umiera. Są plany, by utworzyć klasę sportową hokejowo – unihokejową przy Gimnazjum nr 2. Hokej dla chłopców, unihokej dla dziewcząt. Może wreszcie coś ruszy. Szkoda zmarnować potencjał i tradycje.

- Po sukcesach ze Skalnymi zrobiłeś sobie „pauzę” w trenerce. Prezes Edward Pazdur twierdzi, że nie było łatwo namówić cię do powrotu.

- Byłem zmęczony, bo musiałem być wszystkim w Skalnych; trenerem, kierownikiem, wszystko sam organizowałem. To kosztowało mnie mnóstwo nerwów i stresów. Jestem perfekcjonistą i wszystko muszę mieć zapięte na ostatni guzik. Teraz jest idealnie, jak w Barcelonie, oprócz tego, że nie płacą (śmiech). Nie muszę martwić się sprawami organizacyjnymi, czy koszulki będą wyprane i inne drobiazgi załatwione. Mogę skupić się tylko na pracy szkoleniowej. Po dwóch latach rozłąki dałem się namówić prezesowi. Jeszcze kilka miesięcy wstecz zarzekałem się, że za żadne skarby nie wrócę do trenerki. Prezes był jednak nieustępliwy i wreszcie mnie przekonał. Dałem się namówić, bo dwaj synowie tutaj trenują. To inny świat niż wcześniej. Prezes załatwia wszystko. Mamy też dotację od wójta.

- Powrót można porównać do wejścia smoka. Wygrałeś z juniorami młodszymi Wiatru dwa mistrzostwa Polski z rzędu. Twój zespół przez turniej finałowy mknął z szybkością najszybszego pociągu świata. Śmigał i nikt nie spostrzegł jak mijał kolejne stacje.

- W ubiegłym roku miałem piątkę z poprzedniego roku i dwóch bramkarzy. Nowa była druga formacja, a trzecia złożona z uczniów podstawówki. Ci ostatni wiele już umieli, ale brakowało im kilogramów, żeby grać w juniorach młodszych jak równy z równym. To jednak przyszłość i okazja do nabrania doświadczenia. Sukces rodzi się zawsze poprzez systematyczną pracę i dyscyplinę. Frekwencja na treningach była stuprocentowa. Mieliśmy komfort pracy, bo chłopcy niczym się nie zajmowali. Spawy organizacyjne były na najwyższym poziomie. Ktoś powie, że pranie koszulek i tym podobne rzeczy, to nic wielkiego, ale sukces rodzi się z takich drobiazgów. Trzeba pochwalić rodziców, bo mobilizowali chłopaków do treningu. Jak były problemy z nauką, to współdziałaliśmy w zażegnaniu kłopotów. Dostali też wyraźny sygnał, że nauka jest najważniejsza. Cześć chłopaków ograła się już w ekstraklasie w Góralach i Szarotce, graliśmy sparingi z seniorami. To zaprocentowało. Turniej był dziwny, bo po dwóch wygranych otwarliśmy sobie autostradę do sukcesu. Były wielkie nadzieje, ale w sporcie nie ma nic pewnego, dlatego mobilizacja musiała być do ostatniej syreny. Po wygraniu trzeciego meczu cel był na wyciagnięcie ręki, trzeba było nazajutrz pokonać tylko Wierzchowo, które miało młodszy zespół. Tak się tabela ustawiła, że po wygranej przyjmowaliśmy gratulacje. Przez dwa lata pracy w Skalnych również w taki sposób sięgałem po mistrzostwo. Tworzyliśmy kolektyw, bo tylko dwóch graczy nie zdobyło gola. Mieliśmy liderów w drużynie, ale pod nich się nie grało.

- Trzeba krzyczeć na zespół, by go pobudzić, zmusić do lepszej pracy, czy stosujesz inne metody?

- Jak w życiu. Czasami trzeba krzyknąć, czasami pogłaskać. To wszystko zależy od charakteru zawodnika. Jeden lubi, by go ochrzanić, bo krzyk wyzwala u niego sportową złość. Drugi po takim zachowaniu może się zamknąć w sobie, zaciąć się. W tym zawodzie trzeba być psychologiem. Trzeba dokładnie zbadać charaktery graczy. Z drugiej strony życie z nikim się nie cacka. Jak się pokrzyczy, to nie powinno się mieć traumy na całe życie. Sport wychowuje i uczy pokory. Ludzie stają się twardsi, odporni na stres, bo przyzwyczajeni są do wahania nastrojów. Przecież nie zawsze życie jest w jasnych kolorach. Przychodzą porażki i każdy powinien nauczyć się z nimi żyć. Po przegranej powinno się przyjść na trening i pracować, by być jeszcze lepszym. Tak jest też w życiu. Kto ma tyle lat co ja, to doskonale o tym wie.

- Emocje kręcą na ławce?

- Nerwy są bardzo duże. Staram się je trzymać na wodzy, nie puszczać słownej wiązanki, a jeśli już to się odwracam od zawodników, żeby nie słyszeli. Sztuką trenera jest, by opanować emocje, by gracze nie widzieli moich nerwów. Mogą widzieć moją irytację, ale nie mogą myśleć, że się boję, że zwątpiłem w nich i zwycięstwo. To mogłoby być zaraźliwe, a oni nie mogą się bać.

- Stosujesz trening mentalny?

- Są to metody niezbyt popularne w naszym kraju. Nie ulega wątpliwości, że trzeba pracować nad mentalnością zawodników. Nie jestem w tym profesjonalistą, nie mam specjalnie wielkiej wiedzy na ten temat, chociaż dużo czytam. Utwierdzam zawodnika w jego możliwości i umiejętności. Przed wejściem na boisko proponuję, by się wyciszył i przemyślał co ma wykonać na boisku, jak się ma poruszać, przeanalizować założenia taktyczne. Nie ma u mnie sesji, bo nie mam na ten temat wiedzy. Być może następny krok będzie podpisaniem umowy z psychologiem.

- Trener kolega czy…

- Raczej tata. Kolegą ma być do pewnego momentu, ale nie podczas treningów i meczów. Wtedy nie ma demokracji. Luźno możemy porozmawiać po zajęciach, jest czas na żarty. Jest muzyka. Po to jest trener, by rządzić. Nie ma u mnie zamordyzmu. Przychodzi jednak czas, że to co wspólnie wypracowaliśmy należy wdrożyć w życie i w tym momencie kończy się demokracja.

- Dorwałeś rywala, to go trzeba dobić, wybić mu unihokej z głowy?

- Z tym jest problem. Może trzeba wprowadzić przepis, który obowiązuje w innych krajach w młodzieżowych zespołach, że jeśli drużyna przegrywa różnicą 10 bramek, to spotkanie się kończy. Nie jestem zwolennikiem dobijania. Uważam, że każdego przeciwnika trzeba szanować. Nigdy nie pozwolę, żeby ośmieszać drużynę czy zawodnika tylko dlatego, że jest słabszy. Trenujemy po to, żeby wygrać, ale nie ośmieszać i nie dobijać. Może to jest moja słaba trenerska cecha?

- Trenerska filozofia?

- Systematyczność i upierdliwość. U mnie nie ma pośrednich opcji, albo jest dobrze, albo źle zrobione.

- Sport dla ciebie, to…

- Nauka życia. Dużo mi dał, bo teraz jest to mój zawód, z tego żyję. Wielu nauczycielom wychowania fizycznego zawdzięczam, że sport jest w moim życiu, a szczególnie Januszowi Denenfeldowi. Spod ręki słynnego „Dętki” wyszło kilkunastu nauczycieli wychowania fizycznego, zawodników i miłośników sportu. Pozdrawiam go. W moim wieku aktywność sportowa, to basen, siłownia, rower… Sport teraz jest takim czasoumilaczem.

Rozmawiał Stefan Leśniowski

 

Komentarze







reklama