Tak obrazowo o swojej pracy nie mówi trener 2014 roku na Podhalu, Jacek Michalski, niemniej, innymi słowami chce nam przekazać to samo. Pracuje z kobietami i doskonale wie, że ich charakter trzeba dogłębnie poznać. Przekonanie do siebie żeńskiej drużyny i zbudowania porozumienia z nią wymaga znajomości zasad kobiecej psychiki. Kobiety lubią być taktowane podmiotowo. Nie da się wejrzeć w jej duszę w ciągu miesiąca czy roku.
– Dopiero po dłuższym czasie, gdy moja filozofia dotrze do zawodniczek i będą przekonane do tego co im się proponuje, to wtedy przyjdą sukcesy – mówi Jacek Michalski. – W pracy trenerskiej nie da się wzorować na innych, nie można planów ściągnąć z internetu, ale trzeba mieć własną filozofię, własne obserwacje. Czasami strony się nie dogadują, albo zespół nie jest przekonany do tego co mu się proponuje. Wtedy trener musi odejść. Bardzo ważne mieć filozofię i przełożyć ją na zespół. Z mężczyznami jest łatwiej, z kobietami trzeba ostrożnie.
Wystarczająco dużo dostał czasu, by prześwietlić zespół. W roku 2014 z unihokeistkami MMKS-u sięgnął po wicemistrzostwo kraju, w turnieju eliminacyjnym wywalczył prawo startu w finale Pucharu Europy.
Nie jest rodowitym nowotarżaninem, nie zajmował się unihokejem. Był za to dobrym koszykarzem. Żonę Agatę ( prezes MMKS) poznał podczas gry w… korfball.
- Korfball to odmiana koszykówki, z tą różnicą, że boisko podzielone jest na strefę ataku i obrony – wyjawia. – Zespół jest mieszany i składa się z dwóch kobiet i tyluż mężczyzn. Po każdych dwóch koszach następuje zmiana stron. Dyscyplina bardzo rozpowszechniona w Holandii i Belgii. Z tych krajów wywodzą się najlepsi w świecie. U nas prężnie się rozwijała w latach 90-tych. Korfball starał się o olimpijską przepustkę. Nie udało się i popularność spadła. Z aktualną żoną tworzyliśmy jedną drużynę korfballu. Braliśmy udział w eliminacjach do mistrzostw świata, ale bez powodzenia. Nasza znajomość z boiska zaowocowała obrączkami.
Jacek Michalski był koszykarzem. Występował na parkietach drugiej ligi. – Nie zaczynałem jednak od basketu. Jak każdy mały chłopiec uganiałem się za piłką – wspomina. – Później miałem epizod koszykarsko – piłkarski. Namawiano mnie bym pozostał przy futbolu, ale wybrałem koszykówkę i nie żałuję tego ruchu. Rodzinne powiazania sprawiły, iż trafiłem do koszykówki. Brat uprawiał tę dyscyplinę sportu. Można rzec, że zwyciężyła rodzinna pasja. Grałem w zespołach zaplecza pierwszej ligi (wtedy nie było ekstraklasy – przyp. aut). Zaczynałem w Stali Stalowa Wola, na studiach reprezentowałem barwy AZS Kraków, później Techbudu i na końcu w trzecioligowych Gorcach Nowy Targ. W latach 90- tych transformacja zaczęła działać na niekorzyść sportu. Dużo mocnych klubów drugoligowych przestało istnieć. Kłopoty mieli również pierwszoligowcy. Poziom sportowy się obniżył. Zawodnicy nie mogli znaleźć zatrudnienia, to spowodowało, że musiałem szukać innego sposobu na życie. Zacząłem od pracy w szkole, a od 20 lat jestem przedstawicielem handlowym. Ta praca przypomina mi sport, walką, rywalizacją z konkurencją, z pogonią za wynikami, które trzeba zrealizować.
Podczas kariery koszykarskiej miał pseudonim „Łapa”. – W Stalowej Woli nikt mnie tak nie nazywał. Mój brat nosił taki pseudonim. Koledzy, którzy wywodzili się ze Stalowej Woli, w Krakowie tak na mnie wołali. Być może dlatego, że przemianowano mnie z rozgrywającego na strzelca, a miałem predyspozycje strzeleckie, jak na tamte warunki.
Razem z Witoldem Chamuczyńskim próbowali odbudować koszykówkę w Nowym Targu. Powstał zespół, który z różnym powadzeniem bił się na trzecioligowych parkietach. Jednak nie został przy baskecie. Przemianował się na szkoleniowca unihokeja.
- Próbowaliśmy coś zrobić w baskecie w Nowym Targu, ale nie udało się. Zabrakło pieniędzy – tłumaczy. – Grupy młodzieżowe zaczynały mieć jakiś kształt i ramy, przyszły nawet pierwsze sukcesy, ale… W sporcie nie ma sukcesów bez systematycznej pracy latami. Dopiero po dłuższym okresie szkolenia spija się śmietankę. Można zbudować zespół ligowy ad hoc, ściągając zawodników i grać w ekstraklasie, ale na to trzeba mieć pieniądze. Z młodzieżą tak się nie da. Pewne nawyki latami się kształtuje. Trzeba po prostu cierpliwości, samozaparcia nie tylko ze strony zawodniczek, sztabu szkoleniowego, ale także zarządzających klubem. W Gorcach nie udało się tego zrobić, ale nie ukrywam, że do basketu mogę jeszcze wrócić. Obecnie trudno jest pogodzić trenerkę z pracą zawodową, gdy zespół nie jest profesjonalny. To jest przeszkoda w grupach młodzieżowych. Nie da się prowadzić zajęć po godzinie 20. Został mi więc zespół seniorski unihokeja i mogę kontynować swoją pasję. Jak trafiłem do unihokeja? To zasługa Arka Pysza. On mnie wprowadzał. Razem zaczęliśmy działać. Po kilku latach on zajął się grupami młodzieżowymi, gdzie wykonuje najcięższą robotę, a ja przejąłem seniorski zespół. Dzięki temu mogę pogodzić trenerkę z pracą zawodową.
Razem z Arkiem prowadzili też seniorską reprezentację kobiet podczas dwóch mistrzostw świata. W 2011 roku reprezentacja pod ich wodzą zajęła szóste miejsce, dwa lata później zakończyła czempionat na siódmym. W ubiegłym roku z drużyną klubową MMKS zdobył wicemistrzostwo Polski. Był bliski sięgnięcia po najwyższe trofeum. Jego zespół prowadził jeszcze kilkanaście sekund przed końcem, a przegrał w dogrywce z Energą Gdańsk. Z turnieju eliminacyjnego awansował do finału Pucharu Europy.
- Nie ukrywam, że poprzedni sezon był udany, choć pozostał pewien niedosyt - mówi. - W finale byliśmy blisko „złota”. Pięć lat temu było podobnie, również z Gdańskiem. Wygraliśmy pierwszy mecz u siebie i w drugim prowadziliśmy 6:3. Niestety w obu przypadkach wymknęło nam się zwycięstwo. W polskiej lidze drużyny nastawione są na mocną obronę i czyhają na błąd przeciwnika. A te przecież się zdarzają. Unihokej jest grą szybką, to nie piłka nożna i gdy się prowadzi jedną bramka można kopać piłkę w aut, opóźniać grę. Tutaj liczą się sekundy. Błędy, presja i młodość zdecydowały o tym, że wróciliśmy z finału ze srebrnym medalem. Uciekło nam mistrzostwo, ale wierzę, że dziewczęta okrzepły i wyciągną wnioski z tej lekcji. Może do trzech razy sztuka? Jesteśmy już jedną noga w finale, ale… w nim jeszcze nie jesteśmy. Trzeba wygrać drugi mecz, by postawić kropkę nad „i”. Dobrą szkołą sportu i życia był też finał Pucharu Europy w Norwegii. Dziewczyny zobaczyły jak się gra, jak zorganizowane są kluby na zachodzie. Jak wygląda współpraca. Były trudności z wyjazdem, ale dzięki sponsorom – Agnieszce Wojas, Januszowi Stopiakowi, miastu i starostwu – udało się pozyskać pieniądze na wyjazd. Dla dziewczyn była to fajna przygoda z życiem. Wspólne przyrządzanie posiłków, bycie razem przez tydzień. Nigdy tak długo ze sobą nie były. Takie chwile konsolidują. To było coś nowego i mam nadzieję, że pozostaną im miłe wspominania.
Stefan Leśniowski