18.03.2011 | Czytano: 1001

Nie wytrzymali presji

Juniorzy młodsi Podhala Nowy Targ jechali na finał mistrzostw Polski w roli faworyta. Sezon zasadniczy przeszli jak burza, ale w najważniejszym momencie się potknęli. Przegrali półfinałowy pojedynek mistrzostw kraju i na otarcie łez pozostał im brązowy krążek.

- Sezon regularny poszedł jak z płatka, tle tylko, że był krótki, bo rozegraliśmy zaledwie 29 spotkań – mówi trener Ryszard Kaczmarczyk. – Jednego spotkania nie rozegraliśmy, gdyż w stolicy zabrakło lodu i WGiD zdecydował o obopólnym walkowerze. Ta faza rozgrywek miała nas przygotować do zebrania wisienki na torcie, ale nie przygotowała. Tylko jeden mecz rozegraliśmy na styku, pod presją. Już wtedy było widać, że nie radzimy sobie w takich sytuacjach. Ręce drżały przy strzałach, ale to była jedynie otoczka wokół finałów, przez pryzmat których ocenia się sezon.

W finałach nic nie zapowiadało na nieszczęście. Grupę eliminacyjną górale wygrali w cuglach. Potwierdzili ogromny potencjał aplikując 31 goli konkurencji i tracąc jednego. Prezentowali naprawdę ładny i dojrzały dla oka hokej.

- Byłem optymistą. Dobrze graliśmy, mieliśmy optymalny skład i byłem przekonany, że będziemy walczyli o najwyższe cele – przyznaje Ryszard Kaczmarczyk. - Kto wie czy łatwość z jaką przychodziły nam zwycięstwa nie zabiły w nas czujności. Jedna bramka zdecydowała, że ocena naszego występu jest negatywna. Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Trzeba patrzeć w przyszłość. Zawodników szkoli się po to, by kiedyś grali w seniorach. Trudno jednak w naszych warunkach wyszkolić zawodnika, który umiałby grać pod presją, radzić sobie ze stresem. Systemu rozgrywek nie zmienię. Nie sprawię też, by przeciwnicy byli lepsi, byśmy uczestniczyli w mocnych turniejach i grali mnóstwo meczów na styku. To nie leży w mojej gestii, lecz w organizacji klubu. Jak nie będziemy grali z lepszymi, to nie podniesiemy poziomu, a wtedy zawodnicy będą nieprzygotowani do ekstraklasy.

Gdańszczanie, którzy sięgnęli po mistrzostwo Polski, byli bliscy wypadnięcia poza burtę. W grupie przegrali pierwsze spotkanie, a potem przegrywali 0:2 z Unią. Jedna akcja przewróciła wszystko do góry nogami.

- Takie momenty scalają drużynę, a u nas było odwrotnie – twierdzi trener. – Wystartowaliśmy z wysokiego pułapu. Dość łatwo przychodziły nam kolejne wygrane i nagle ktoś nam się postawił. Nieprzyzwyczajeni byliśmy do takiej sytuacji i sensacja, składowa sportu, stała się faktem. O wszystkim zadecydowała jedna akcja, podobnie jak w ubiegłorocznym półfinale ekstraklasy Podhala z Jastrzębiem. 6 minut dzieliło nas od totalnego płaczu i zgrzytania zębów, a potem skończyło się happy endem i świetną grą w finale. Nie tylko my czujemy się przegranymi. Jeszcze większym jest Unia, główny faworyt nie wyszedł z grupy. Inna rzecz, że Stocznia z nami zagrała mecz „życia”. Wiedziałem na co ten zespół stać, ale nie widziałem ich jeszcze grających z takim poświęceniem, z taką determinacją, rzucających się na każdy krążek. Wypadł im najlepszy gracz (kara meczu) i wydaje się, że to tylko scementowało zespół.

Kogo zabrać na finały? – takie pytanie zadawał sobie trener. Miał ogromny ból głowy. Czy postawić na zawodników, z rocznika młodszego, którzy tak świetnie radzili sobie w lidze, czy na tych m.in. ze „szkółki”, których nie miał pod swoją opieką?

- Mam do siebie pretensje o dobór zawodników – przyznaje. – W innych grupach jest problem, by zebrać 20 chłopaków, a u mnie był ich nadmiar. Niemniej dzisiaj się nie dowiemy, czy z innymi zawodnikami wygrałbym złoto. Czy wytrzymaliby presję? Brakowało nam lidera. Ci, którzy byli do tego predysponowani, twierdzą, że nie wiedzą jak to się stało, że nie potrafili pociągnąć gry. Może o tym decydowała dyspozycja dnia? Może dlatego, że graliśmy zbyt wcześnie o 9 rano? Nigdy nie graliśmy tak wcześnie.

 Stefan Leśniowski

Komentarze







reklama