- W kolekcji mam niezliczoną ilość pucharów za zwycięstwa w różnych turniejach. Zdobyłem sporo nagród rzeczowych. Dawniej nie dawano pieniędzy. Stąd w mojej kolekcji znalazły się zegarki, plecaki, palniki do kuchenek gazowych, piłki do tenisa czy naciągi do rakiet. Z roku na rok sponsorów jest coraz mniej, a więc i nagród coraz mniej lub wcale ich nie ma. Jedynie dyplom, jakiś mały pucharek. Ale to mi nie przeszkadza., bo gram dla swojej satysfakcji i zdrowia. Miał 16 lat, gdy rozpoczęła się jego przygoda z białym sportem. Spotkał na swojej drodze życzliwych ludzi, którzy pomogli mu w pierwszych tenisowych krokach. Ale o tym niech sam opowie.
–
Była era Wojciecha Fibaka – mówi nasz bohater. –
Zauroczyła mnie jego gra. Z zapartym tchem śledziłem na szklanym ekranie jego wszystkie mecze. Ten sport zaczął mnie wciągać, fascynować. Grałem w kometkę i pomyślałem, że można byłoby nią odbijać piłeczkę na korcie. Ustawiliśmy ławeczkę i przez nią przebijaliśmy piłeczkę. Niestety kometka nie wytrzymała, roztrzaskała się w drobny mak. Zmuszony byłem sobie kupić rakietę drewnianą, ale nią również długo nie grałem. Koledzy z osiedla pożyczyli potem rakiety z prawdziwego zdarzenia, drewniane Slazengery. Załatwiliśmy siatkę i wspólnie z Jerzym Didykiem i Jasiem Zającem wyznaczyliśmy boisko. Dali mi rakietę do ręki, poinstruowali co mam robić i szybko stwierdzili, że mam tenisowy talent. To mnie tylko podbudowało i zacząłem szukać literatury poświęconej temu sportowi. Czytałem i oglądałem wszystko co było związane z tenisem ziemnym. Można więc powiedzieć, że jestem samoukiem, bo z książek dowiedziałem się jak trzymać rakietę, jak odbijać, jak serwować… Przez dwa lata grałem na asfalcie. Potem ruszyłem na ceglane korty przy KS Gorce i tam zauważył mnie nauczyciel wychowania fizycznego Janusz Denenfeld. –
Takie masz warunki i talent, że coś z ciebie będzie – odparł.
Treningi, treningami, ale kiedyś trzeba było rzucić się na szersze wody. Jak to zwykle bywa, pierwszy start był niewypałem. Nasz bohater zapłacił frycowe. -
Pierwszy mój turniej nie wypadł okazale. Trema, brak doświadczenia i stało się. Koniec marzeń już w pierwszym meczu. Przegrałem z Andrzejem Ścisłowiczem 3:6 i 1:6. Ta porażka nie zniechęciła mnie. Powiedziałem sobie: „pierwsze śliwki robaczywi” i zacząłem intensywnie trenować. Ta porażka jeszcze bardziej mnie zmotywowała do dalszej pracy. Pomalutku zaczęły przychodzić pierwsze sukcesy. Ogrywałem i to nie byle kogo. Janusz Denenfald zorganizował turniej w Nowym Targu i ku zaskoczeniu Tadziu pokonał nauczyciela na oczach całej jego rodziny. Pierwszy raz wygrałem z „Dętką”, niepokonanym na Podhalu.
Od tego momentu ich losy jeszcze bardziej się związały. Grali wspólnie debla i odnosili spore sukcesy, nie tylko na podhalańskim gruncie. -
W 1978 roku wygraliśmy turniej w Nowym Targu. Potem wybraliśmy się do Krakowa na korty Olszy i okazaliśmy się najlepsi. Pojedynku finałowego nie zapomnę do końca życia. Przegrywaliśmy w trzecim decydującym secie 1:5 i wtedy podszedł do nas jeden z tenisowych fachowców i rzucił w naszym kierunku: „co wy robicie górale, idźcie do siatki”. Posłuchaliśmy jego rad i okazały się zbawienne. To było niewiarygodne. Pokonaliśmy Chojnackiego i Frenzela 2:1, który długo jeszcze po meczu byli w szoku. Nie dochodziło do nich, że przegrali wygrany mecz. Brał także udział w turniejach singlowych. -
Jak tylko dowiedziałem się o jakimś turnieju, brałem manele i tam jechałem. Do Krakowa, Rabki, Nowego Sącza, Zakopanego. Kiedy w 1980 roku, na Olszy w Krakowie, powołano ligę amatorów wystartowałem w niej. Rok później byłem czwarty, ale pierwszy spoza Krakowa. W następnym sezonie poszło mi troszkę gorzej byłem siódmy. Niestety w 1982 roku wojsko brutalnie, z buciorami, wkroczyło do jego sportowego życia. Dwa lata to szmat czasu, który jednak nie odebrały mu miłości do tenisa, ale … -
Po tym okresie nie mogłem się odrodzić. Mimo podejmowanych prób, znaczących wyników już nie było w krakowskiej lidze amatorskiej. Przegrywałem, młodsi, systematycznie trenujący, zaatakowali całym frontem i nie było sensu dalej tam grać. Zacząłem uczestniczyć w mistrzostwach kraju energetyków, grałem na Słowacji, w Nowym Targu, Rabce i Zakopanem.
Lata mijały, a dzisiaj 49 – letni Tadziu dalej gra i co najważniejsze, nadal jest niepokonany. Młodzież mu nie straszna, mimo iż podkreśla, że coraz mocniej go naciska. Od czterech lat jest niepokonany w mistrzostwach Nowego Targu, od sześciu dzieży tytuł mistrza igrzysk energetyków. Brał też udział w mistrzostwach Polski weteranów powyżej 45 lat. –
Mimo, iż startowali tam byli zawodowcy, bo regulamin na to zezwala, w kategorii open zająłem czwarte miejsce. Miałem ogromną satysfakcję z tego wyniku. Mimo upływu lat nie mówię „pas”. Żadnego turnieju nie odpuszczę w nadchodzącym sezonie. Trochę odpocznę - tak poradzili mi specjaliści - i będę się stawiał młodym. Tenis pozwala mi odreagować psychicznie, zapomnieć po pracy. Idę na kort, podobijam, pobiegam i czuje się jak nowo narodzony. Kocham ten sport. Dlatego w lecie poświęcam mu przez 4-5 dni w tygodniu co najmniej 90 minut. W zimie raz lub dwa razy w miesiącu gram w hali, ale nie więcej, bo tam jest szybki kort i bardziej jest się narażonym na kontuzje. Zaradziłem tenisem syna, zaczął grać, ale… wybrał hokej – zakończył swoją opowieść
Tadeusz Michałczak.
Stefan Leśniowski