07.09.2010 | Czytano: 2484

Każdy dziadek powinien mieć laskę

W tym roku obchodzi piękny jubileusz, 35 lat na sportowej arenie. Ma w dorobku pięć tytułów indywidualnego mistrza kraju w „generalce”, bo tylko takie liczy. – Musiałbym się mocno sprężyć, by wymienić wszystkie tytuły. Byłaby bardzo długa lista, bo w roku trzy, a nawet cztery razy sięgałem po złoto. Dlatego liczę tylko te najwartościowsze – twierdzi.

Praktycznie co roku sięgał po drużynowy tytuł. 30 razy uczestniczył w mistrzostwach świata, najlepszy wynik to 24 miejsce. O kim mowa? O Bogusławie Sięce. Trzy razy wygrał Rajd Tatrzański. Jego nazwisko najwięcej razy widnieje na przechodnim pucharze Kazimierza Jurkowskiego, twórcy „tatrzańskiego”. Kawał historii polskiego motorowego trialu. Nadal startuje i jest najlepszy, tyle, że w klasie „weteran”. Jest „ozdobą” każdej imprezy. Młodzi go podpatrują i uczą się rzemiosła. Nienaganna techniczna jazda, umiejętność wybrania odpowiedniej trasy, by nie tylko się zmęczyć, ale przede wszystkim skutecznie pokonać przeszkody.

- Dopóki będę chodził, to będę jeździł na motocyklu – deklaruje. – Skończyć z trialem, to tak jakby skończyć z życiem. To jest pasja mojego życia. Nie wyobrażam sobie, żeby codziennie nie odpalić motocykla i nie wyruszyć do lasu. To jest coś, co napędza mnie do życia. Robię to dla zdrowia, podtrzymania kondycji. Karierę skończyłem w 1989 roku, teraz startuje dla przyjemności.

/uploads/galleries/l/39b964290feebb2484131a74123e1c8d.jpg

Nie wybrał hokeja na lodzie, jak jego brat, czy potem syn. Trial wpadł mu w oko w 1975 roku, gdy stolica Podhala gościła najlepszych w świecie w tej dyscyplinie sportu. Tutaj rozgrywana była jedna z eliminacji czempionatu świata. – Wybrałem się na trasę. Pierwszy odcinek usytuowany był na wysokości „Małpiego gaju”. Już tutaj jazda motocyklistów zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Przecierałem oczy ze zdziwienia od cyrkowych popisów na Golgotce. Spodobało mi się. Zapragnąłem być takim jak oni. Od tego momentu nie interesowało mnie nic innego, tylko jazda na motocyklu. A co się tyczy hokeja, to nie umiem jeździć na łyżwach. Tylko raz w moim życiu, w Ameryce, próbowałem pojeździć – zwierza się.

/uploads/galleries/l/dbf1d771a3d8680c7855e8dd4c320ef4.jpg

Bogusiowi dwa razy tytuł mistrza kraju w klasyfikacji generalnej przeszedł obok nosa. – Za pierwszym razem przez głupotę i młodość - wspomina. – Było to w 1982 roku. Miałem 18 lat. Wydawało mi się, że nie muszę objeżdżać odcinków przed mistrzostwami kraju, a tymczasem organizatorzy przygotowali niespodziankę. Zrobili sekcje spacerowe. Złapałem jedną, drugą „nogę” i wydawało mi się, że świetnie jadę. Tymczasem na mecie spojrzałem na tablicę wyników i byłem czwarty. Poprawię się popołudniu – pomyślałem. Nic z tego. Byłem piąty przez spóźnienie. Tytuł mistrzowski przegrałem różnicą 0,6 pkt. Nazajutrz wystartowałem w mistrzostwach świata i ci, którzy mnie wyprzedzili nie istnieli. Przegrali ze mną z kretesem. To był najbardziej bolesny dla mnie rajd. Rok później również sprzątnięto mi tytuł sprzed nosa. Wygrałem 10 z 12 eliminacji, ale wtedy nie odrzucało się dwóch najsłabszych. Wszystkie się liczyły. Mistrz musiał świetnie jeździć po piasku w Kwidzynie, zmagać się z kamieniami pokrytymi mchem lub korzeniami i rwącym potokiem w innym miejscu. Nie wystartowałem w Rajdzie Tatrzańskim z powodu kontuzji i to zdecydowało. Dopiero w kolejnym roku po raz pierwszy zostałem mistrzem, a kolejne mistrzowskie korony były już z biegu. Konkurencja się postarzała, a ja wyprułem do przodu. W pewnym momencie dotarłem do punktu, kiedy trzeba było wybierać między sportem a rodziną. Ze sportu nie dało się wyżyć.

/uploads/galleries/l/a9fffbfba4bbfe22a8d2be4ac62fd7ff.jpg

Trial jest sportem urazowym. Można spaść z wysokiej ponad dwumetrowej skalnej półki wraz z motocyklem i...nieszczęście gotowe. Taka sytuacja nie zdarzyła się Bogusiowi, ale... - W przeddzień Rajdu Tatrzańskiego pękła mi nerka - opowiada. – Miałem już motocykl przygotowany do startu i zawsze dwa dni przed zawodami odpoczywałem. Tym razem dałem się namówić przyjaciołom z Krakowa, by pokazać im trasę rajdu. Jadąc na prostej drodze odwróciłem się i wjechałem na kamień. Tak niefortunnie upadłem, że pękła mi nerka. Operowany byłem w tym sam czasie, gdy na świat przychodził Tadeusz Błażusiak. Śmieje się, że wyjęty został z mojego żebra.

/uploads/galleries/l/60993c01489e323f1bdfd874332d0efe.jpg
Boguś zawsze był dowcipny. W tak oryginalny sposób żegnał miniony sezon. Czym ( na gali kończącej sezon) zaskoczy w tym roku?

 

Sięka doradza młodym adeptom trialowej sztuki, ale odżegnuje się od tego, by nazywać go trenerem. – Trener to wielkie słowo. Nie jestem i nie będę trenerem – wypiera się. – Nie mam uprawnień, ani pomysłu na trenowanie. Dzielę się tylko swoim doświadczeniem. Trener powinien nie tylko pokazać jak się jeździ. To musi być zespół taki jak u Tadzia Błażusiaka. Cała otoczka składa się na dobry wynik. Trial to kawałek ciężkiego chleba. Trzeba nie tylko ustać 90 sekund na motocyklu, ale jeszcze pokonać przeszkody. Zapraszam każdego, by spróbował 90 sekund postać na motorze. Pot oczy zalewa. Żeby się utrzymać trzeba skoordynować masę motocykla i jeźdźca, a to wymaga kondycji.

Trial z roku na rok ubożeje. Powstała elitarna grupa i trudno komuś się do niej wedrzeć. Wielu porzuca trial i idzie śladami Błażusiaka, startując w ekstremalnym enduro. Tam są większe pieniądze.

/uploads/galleries/l/090626fa51e891046a48a49b07728920.jpg

- Wiele jest przyczyn, które złożyły się na zubożenie trialu. W moim najlepszym okresie startów, w zawodach uczestniczyło maksimum 100 jeźdźców. Gwoździem do trumny okazała się redukcja do 50 motocyklistów po pierwszym dniu imprezy. Zawodnikom, którzy przyjeżdżali z najdalszego zakątku świata nie opłacała się daleka wyprawa. Z kolei dzisiaj zespoły fabryczne tak wyśrubowały poziom, że przeciętnemu zawodnikowi trudno przebić się do elitarnej piątki. Pozostałych zawodników dzieli już przepaść. Dla nich odcinki w 90% są nieprzejezdne. To zniechęca zawodników. Gdy ja startowałem w mistrzostwach świata, to przejeżdżałem odcinki na zero, na jedną nogę, czy na trzy podpórki. Dzisiaj, poza piątką najlepszych, pozostali nie są w stanie przejechać jednego odcinka na zero. Błażusiak w tym „cyrku” zrobił co mógł. Podejrzewam, że więcej nic nie zwojowałby. Wykręcił taki wynik, że nie wiem czy go ktoś poprawi. Jego upór, determinacja, zaplecze i ojciec, który potrafił go ułożyć zaowocowało najlepszym wynikiem w historii polskiego trialu. W tym światowym marazmie odosobniony jest czempionat Starego Kontynentu. Tu odcinki zrobiły się przyjazne i przejezdne dla zawodnika i to jest dobra droga trialu, bo dotknął go kryzys finansowy. Hiszpanie kiedyś każdy trening przeprowadzali na innych gumach, a teraz trenują na starych oponach.

Stefan Leśniowski

Komentarze







reklama