07.08.2010 | Czytano: 1459

Paf, paf i po wszystkim z udziałem SP

67. Tour de Pologne zawitał do Nowego Targu. Tutaj o godzinie 14.25 nastąpił start do ostatniego etapu liczącego 163,9 km. Kolarze przez Krościenko, Kamienicę, Limanowa, Łapanów, Gdów i Wieliczkę dotrą do Krakowa.

Nowotarski Rynek zamknięty był od wczesnych godzin rannych. Kolarze zjeżdżali się znacznie później. Autobusy wodzy techniczne zabarykadowały Rynek. Największym zainteresowaniem młodych fanów cieszyli się biało – czerwoni z Sylwestrem Szmydem na czele. Z kolei kamery telewizyjne były skupione na żółtej koszulce, liderze wyścigu. Do Krakowa wyruszył w niej Irlandczyk Daniel Martin.

- Nie jestem pewny wygranej – mówi Martin. – Moja grupa musi być bardzo czujna. Nie powinna dopuścić do ucieczki kolarzy, którzy mi zagrażają. Powinni szybko je kasować. Jeśli się rozpada, jak wczoraj, to peleton może się porwać.

Często ostatni etap nazywanym jest etapem przyjaźni. – Różnice są niewielkie – mówi znawca kolarstwa, Jarosław Gniadek, dziennikarz Przeglądu Sportowego, który obsługuje imprezę. – Nie wiadomo jak zachowa się Słoweniec Greg Bole, który traci do lidera 8 sekund. Jest świetny na w finiszu. W przypadku, gdyby na metę pod Wawelem przyjechała cała grupa, to ma szanse wygrać i zgarnąć 10 – sekundową bonifikatę. Słoweniec walczy tez w klasyfikacji punktowej z Australijczykiem Allanem Davidem.

- Tyle było szumu i co? Paf, paf i po wszystkim. Sekundy to trwało? - spoglądali po sobie z rozczarowaniem kibice po błyskawicznym przemknięciu kolarzy. Zostało im trochę fotek „strzelonych” telefonami komórkowymi i cyfrowymi aparatami. Ci bardziej uprzywilejowani mogli wejść w strefę „zakazaną” dla przeciętnego zjadacza chleba i zebrać kilka autografów, strzelić sobie fotkę z kolarzem, czy też z Ryszardem Szurkowskim i Czesławem Langiem.

- Na pewno to nie hokej, ale warto było przyjść, żeby z bliska zobaczyć naprawdę wielką imprezę, otoczkę touru. To zupełnie coś innego niż telewizyjna transmisja – któryś z kibiców argumentował plusy imprezy tym niezadowolonym.

Sportowe Podhale też zaznaczyło swój udział, chociaż po wielkich bitwach. Wystawiliśmy czterech zawodników. Ponieważ w pojedynkę z zawodowcami nie mieliśmy szans, wsadziliśmy ich na... jeden rower. Specjalnie skonstruowany na ten cel przez braci Siaśkiewiczów. Niestety służby porządkowe chyba obawiały się, by nie doszło do blamażu profesjonalistów i nie dopuściły nas do biura, gdzie trzeba było złożyć podpis pod tzw. listą obecności uprawniającą do startu. Ponieważ za spóźnienie trzeba płacić w euro, chłopcy zrezygnowali ze startu, ale nie dali za wygraną i na moment dołączyli do ścigających się o wielkie pieniądze.

Stefan Leśniowski

Komentarze







reklama