24.04.2010 | Czytano: 1452

Prowizorka

W sezonie 2003/04 w Interlidze występowały trzy polskie zespoły – Podhale, GKS Tychy i Unia Oświęcim. Podhale okazało się najlepsze, pozostawiając w pobitym polu czołowe kluby Słowenii i Węgier. „Szarotki” w finale pokonały Acroni Jesenice 6:0 i 4:1.

Minęło sześć lat i polski hokej nie zrobił żadnych postępów w przeciwieństwie do naszych rywali z Interligi. Wtedy ktoś wpadł na pomysł, że jeśli ogrywamy Słoweńców i Węgrów, to nie opłaca się z nimi rywalizować. Polskie kluby narzekały też na dalekie podróże i zbyt intensywny kalendarz spotkań. Okazuje się, że te lata zostały zmarnowane. Nasi rywale takiego dylematu nie mieli. Uznali, że gra we własnych ligach, to zła droga do podnoszenia poziomu. Wspólnie z Austriakami grają w lidze Erste Bank EHL i w swoich krajowych rozgrywkach. Zrobili postęp. Słowenia ma Kopitara w NHL, a drugi lada moment w niej zadebiutuje. Jeszcze w 2004 roku, w Gdańsku na mistrzostwach świata wybiła nam mocarstwowość z głowy. Potem uczynili to Madziarzy, a teraz łupią nas obie ekipy, a porażkę z Węgrami należy ulokować w szufladzie z napisem „kompromitacja”.

Czego się koleś czepiasz? – zapewne ktoś powie, używając argumentu, że przecież zrobiliśmy postęp, bo nasza reprezentacja uplasowała się miejsce wyżej niż rok temu w Toruniu. Taka wypowiedź już wydobyła się z ust kapitana drużyny.

To złudne. Pokonaliśmy wprawdzie Wielką Brytanię, Chorwację i Koreę, ale w jakim stylu. Co ja piszę, ta drużyna nie miała stylu. Gonią nas Azjaci, a czuć już oddech Chorwatów, drużyny zbudowanej w większości z 20- latków, a więc hokeistów, którzy w grudniu złoili nam skórę i wyrzucili do drugiej dywizji (dawna grupa C) naszych młodzieżowców. Nie pomogły nam nawet ściany. Zakończone mistrzostwa świata w Lublanie po raz kolejny uświadomiły nam, że z roku na rok cofamy się. Pora się obudzić.

Przyczynę naszych niepowodzeń można ująć jednym słowem „prowizorka”- organizacyjna, menedżerska i sportowa. Tak nie da się budować zawodowego sportu. Kto ponosi za to winę? Wszyscy od centrali poprzez kierownictwo klubów, kończąc na zawodnikach. Najboleśniejsze jest to, że ci ostatni nie szanują swojego warsztatu pracy. To, że brakuje w polskim hokeju pieniędzy, to także ich wina. Reprezentacja jest wizytówką danej dyscypliny sportu. Jeśli ona dobrze gra i jest wysoko w światowej hierarchii (vide siatkówka),  to znajdą się sponsorzy dla drużyny narodowej, ligi i klubów, a co za tym idzie będą pieniądze, na które teraz w klubach czekać trzeba nawet pół roku, a niektórzy gracze nawet sezony! . Będzie wtedy sprzęt, nie trzeba będzie każdego meczu rozgrywać innym kijem, albo długo się o nie go prosić. Tymczasem co roku przed najważniejszą imprezą sezonu selekcjonerzy mają ból głowy, bo zawodnicy stadami odmawiają reprezentowania barw kraju. Panowie nie narzekajcie, że nie macie pieniędzy, bo wy nie chcecie pomóc sobie i kolegom, którzy wykonują ten sam zawód. Ta dyscyplina jest niszowa. Tak myślą w Białymstoku, Poznaniu czy Szczecinie. Tak jak w Nowym Targu nie wiedzą o to krykiet.

Brak pieniędzy? To może w jakimś stopniu przeczyć z tym jak prezesi walczą o jak największą liczbę obcokrajowców, a jeśli nie to jeszcze o ich naturalizację. Na to są pieniądze i to nieraz wyrzucone w błoto. Wielu tych co gra w naszej lidze nie są warci 3 – 5 tysięcy euro miesięcznie. W tym temacie powinna zabrać głos centrala. Powinna nakreślić kryteria jakie musi spełniać obcokrajowiec, by grał w naszej lidze. Tymczasem nie dość, że nie podnoszą poziomu, to jeszcze nie przyciągają widzów na trybuny i prezesi biadolą, że nie mają dla kogo grać i proponują mniejszą ilość spotkań. Tylko gwiazdy, przekonała się o tym siatkówka, przyciągają widza. Będzie wtedy chodził nawet wtedy, gdyby trzeba trzy razy w tygodniu wykupić bilet. Przykładem może być Nowy Targ, wtedy gdy grał Semierak z Agiejkinem, czy potem dwójka Finów. Rachunek jest prosty, jeśli prezes ma wydać na sześciu graczy ( trzech obcokrajowców + trzech z naszymi papierami) ca 24 tys. euro miesięcznie, to za taką kasę można ściągnąć dwóch świetnych zawodników. Będzie oko kibica zadowolone, skarbnik klubu również, a i zyskają na tym polscy hokeiści.
Minimalizm, to kolejny wrzód, który w ostatnich latach zaatakował polski hokej. – Za Ewalda Grabowskiego rozjazd przedmeczowy mięliśmy cięższy niż teraz są treningi – mówią zawodnicy, którzy wyszli spod jego ręki. Jak czytam wypowiedzi zawodników, którzy twierdzą, że byli zmęczeni minionym sezonem, bo za dużo było spotkań, to ogarnia mnie pusty śmiech. Gdy histerycznie reagują na to prezesi, to jestem już przekonany, że chcą pogrzebać dyscyplinę. Z jednej strony mogę ich zrozumieć, bo chcą chronić swoich „gwizadorów”, którym ciąży czterdziestka na karku, bo praca z młodzieżą u nich kompletnie leży. Ponieważ PZHL nie chce zadzierać z klubami, to przystaje na propozycje prezesów i w przyszłym sezonie, w regularnej jej części, kluby grać się będą 36 spotkań. Czyli prawie tak jak w Hiszpanii, Izraelu, RPA... Wiemy przynajmniej do kogo równany. Tymczasem dla minimalistów, którzy skończyli 35 rok życia, mam propozycję. Na przełomie marca i kwietnia odbywają się mistrzostwa Polski oldbojów. Do nich można się przygotowywać się trenując raz w tygodniu i raz w roku przez trzy dni nieźle się zabawić na lodzie i poza nim. Brałem udział w wielu już czempionatach i wiem co piszę.

Budowę „hokej polski” zacząć trzeba od fundamentów. Dlatego dla centrali oczkiem w głowię powinna być młodzież. To jej powinno  się stwarzać jak najlepsze warunki do uprawiania hokeja, do jak najczęstszych kontaktów z lepszymi do siebie rówieśnikami. Tymczasem ze smutkiem stwierdzam, że tak nie jest. Przykład SMS w Sosnowcu. To fabryka produkująca buble. Jej byt miałby sens, gdyby w niej uczyli się najlepsi, ale ci się do niej nie garną. Z kolei ci, którzy ją wybrali nawet w komfortowych warunkach nie mogą dorównać tym, którzy zostali, w klubach dobrze pracujących z młodzieżą. W świecie z młodzieżą pracują najlepsi szkoleniowcy, a takowych w „szkółce” nie ma, świadczą o tym wyniki. Spadek do dywizji drugiej 20- latków, klęska 18 – latków z Niemcami 0:10, którzy w zeszłym roku przegrali z Rosją 0:17. To dokonało się u nas, w Polsce!

Polską myśl szkoleniową zdominowały układy i „stara” gwardia, która jest przekonana, że jest niezastąpiona, że jej pomysły są najlepsze (wystarczy spojrzeć na listę, kto będzie kreślił plany na Soczi). To widać i czuć. Tymczasem dwaj wybitni szkoleniowcy – Henryk Gruth i Walenty Ziętara pracują dla dobra Szwajcarów i Włochów. I to z jakim skutkiem. Przez te lata wychowali wielu reprezentantów kraju we wszystkich kategoriach wiekowych. Wiedzą na czym polega nowoczesny hokej. Ziętara już kilka razy przedstawiał plany jak odbudować młodzieżową piramidę, ale chyba znalazły się w koszu. Ktoś widocznie uznał, że ma lepsze i...są tego efekty. Grutha miano wciągnąć do konsultanci i miał przygotować plany pracy z dziećmi i młodzieżą, tak przynajmniej prezes Ingielewicz deklarował podczas toruńskich mistrzostw świata. Po nich... zgubił numery telefonów do wspomnianych trenerów.

Centrala zaś karze tych, którzy chcą samowolnie podnosić poziom. Poczuł to MMKS na swojej skórze. Juniorzy, tego najlepiej pracującego z młodzieżą klubu, występowali w pierwszej lidze, bo uznali, że dwucyfrowe wygrane w CLJ nic podniosą poziomu. Za to nie mogli bronić mistrzostwa Polski w juniorach, bo centrala nie dopuściła ich do finałów.

MMKS w młodzikach i żakach ( nawet dwie grupy -starsza i młodsza) w dwucyfrowych rozmiarach pokonywał rywali w małopolskiej lidze. Takie konfrontacje przynoszą więcej złego niż dobrego polskiemu sportowi. – Cóż z tego, że w półfinale i finale mistrzostw Polski wygraliśmy dwucyfrówką, skoro nie wiem na co ten zespół stać. Z mocnymi rywalami trudno z nich wydobyć grę na maksa jak cały sezon ogrywało się gości na jednej nodze – mówi trener młodzików MMKS, Ryszard Kaczmarczyk.

Te mistrzostwa odbyły się z inicjatywy klubów, bo PZHL umył ręce.

Stefan Leśniowski

Komentarze







reklama