26.12.2021 | Czytano: 5846

Gdy w szatni zabrakło góralszczyzny

„Naród, który nie szanuje swej przeszłości nie zasługuje na szacunek teraźniejszości i nie ma prawa do przyszłości” - słowa Marszałka Józefa Piłsudskiego wypowiedziane dawno, są jakże aktualne. Nie tylko w sporcie, ale w każdej dziedzinie życia.


 
Bez historii nie ma teraźniejszości. Hokejowe Podhale, jak mało, bogate jest w historię.  90 lat to szmat czasu, ale przeżyte owocnie. Klub, który rozsławił miasto i region pasmem sukcesów, o których niektórzy mogą tylko pomarzyć. 19 tytułów mistrza kraju w seniorach, trzy razy tle złotych medali w kategoriach młodzieżowych. W sumie medali z różnego kruszcu ponad setka. Nie ma w Polsce drugiego takiego klubu. Sukcesy i medale opierały się głównie na graczach swojego chowu. Fabryka – jak często nazywano Podhale – produkowała materiał najlepszy w kraju, mimo iż czasy wcale nie były łatwe.  Działo się to w czasach nader siermiężnych, komunistycznych. Nie było  intelektualnego zaplecza, które wspierałyby system myśli szkoleniowej (dyrektorów sportowych, menadżerów, skautów, materiałów naukowych). Ale jakoś sobie radzono. Sprowadzono wybitnych szkoleniowców. Frantiszek Voriszek - zbudował fundament pod sukcesy „Szarotek”. Trener, który nauczył górali dyscypliny taktycznej. Niezwykle wymagający i trzymający dyscyplinę szkoleniowiec. Kolejny to Anatolij Jegorow. Rosjanin co prawda prowadził drużynę narodową, ale sporo czasu spędzał u górali, bo reprezentacja w głównej mierze opierała się na graczach z tego regionu. Obaj wychowali swoich następców, którzy kontynuowali dzieło. Wtedy  wyjazd na obóz zagraniczny nie mieścił się w czyjejkolwiek wyobraźni. Zagranica uchodziła za kosmos. Nawet najwybitniejsi gracze Podhala mający propozycje z wielkich zachodnich klubów, ba nawet z NHL, nie mogli wyjechać. Tak działał wtedy system. Najlepsi dostali pozwolenie na wyjazd na Zachód, gdy najlepsze sportowe lata mieli już za sobą.
 
Sukcesy były, a w szatni dominowała  góralska gwara.  Zajmowani w niej miejąca  głównie zawodnicy miejscowi, urodzeni w mieście lub w najbliższej okolicy. Bazując na swoich chłopcach, klub był w stanie wychować hokeistów wielkiego formatu, w niektórych przypadkach światowego.  Pojęcie transferów wtedy było nieznane, jeśli już ktoś chciał kogoś podkupić, to ten rodzaj nazywano kaperownictwem.   Lokalność była ogromną siłą, bo zwielokrotniała identyfikację z klubem nie tylko zawodników, ale i kibiców. Żaden z graczy nie mógł przejść obok meczu, bo musiałby się długo tłumaczyć kibicom.  Musiałby, a wspominają to starsi gracze, chodzić bocznymi ulicami, by nie narazić się na szydercze uwagi fanów.  Obcokrajowiec jest słabo rozpoznawalny, zdrowia nie zostawi na lodzie, bo już myśli o tym, gdzie zagra w następnym sezonie. U „wędrowniczków” nie liczy się stabilizacja, ich nie interesuje czy to jest klub z tradycjami, czy jakiś tam podrzędny.  Byle na koncie się zgadzało.
 
Podhale miało potężny potencjał ludzki, a więc mogło sobie pozwolić na eksport graczy do klubów całego niemal kraju. Wszędzie dominowali swoi. Zdominowali również drużynę narodową.  Pokazali, że polski hokej może się rozwijać i nie być gorszy od innych nacji. Biało –czerwoni występowali w elicie, a jak spadli, to za rok wracali do niej. Mieli na rozkładzie mistrzów świata – ZSRR i Czechosłowację, toczyli zacięte boje ze Szwedami i Finami. Ograli Stany Zjednoczone. 37 wychowanków Podhala występowało w igrzyskach olimpijskich. A teraz? Od 1992 roku brakuje naszych w  największej imprezie czterolecia.
 
Lepszy gram  handlu, niż kilo roboty – podpis pod taką złotą myślą śmiało mogłoby złożyć  większość  szefów klubów ekstraklasy, choć nie tylko, bo już w grupach młodzieżowych pojawiają się obcobrzmiące nazwiska.  Robota, czyli szkolenie, wygląda kuso, ale handelek kwitnie w najlepsze. W naszym hokejowym sklepiku ruch jest ogromny, zamówień na towar nie brakuje aż do zamknięcia okna transferowego.  Towar jest wymienny, bo często niesprawdzony i nie nadający się do „użytku”. Biznes się kręci – ktoś wykłada kasę, ktoś zarabia, ktoś traci. Ten ostatni widocznie najmniej znaczy, skoro układ hula od lat.  Przez takie działania straciło się wielu rodzimych hokeistów, którzy niekoniecznie musieli zawiesić łyżwy na kołku. Byli jeszcze w takim wieku, że mogli przez kilka lat uprawiać dyscyplinę. „ Ojciec powiedział, że jestem dorosłym i muszę sam na siebie zarobić. Tymczasem drzwi do drużyny były zamknięte. Trzeba było rzucić hokej” – podobne tłumaczenie słychać z ust byłych już graczy.  Czy to odstrasza chłopców, którzy przestali masowo zaglądać do klubu? Martwi bowiem  zbyt mała ilość graczy jaką dysponuje trener w juniorach i juniorach młodszych.
 
Skończyła się góralska gadka, skończyły się sukcesy Podhala. Przez lata Podhale można było określać jednym słowem: jakość. Wystarczyło zabrać jedną literkę – ć i  zostało jakoś, to będzie.    Co rok - prorok, czyli był inny trener,  inny obcokrajowiec. To jeden z powodów kryzysu, drugi – związany z tym pierwszym -  to coraz  mniej góralskiej gwary w szatni. Po  mistrzostwie w 2010 roku  Podhala spadło -  po raz pierwszy w historii – z najwyższej klasy rozgrywkowej, a drużyna była wtedy młoda, która mogła w kraju przez dekadę rządzić.  Odbudowy na własnych wychowankach podjął się Marek Ziętara. To był trudny okres, ale wyszedł z niego zwycięsko, z dwoma brązowymi krążkami na szyi.  Rozbiór Podhala częściowo zapoczątkował Tomek Valtonen, ale Phillip Barski już przesadził (18 obcokrajowców i czterech Polaków, z których trzech było góralami). Wtedy niestosowne  byłoby powiedzieć: „ drużyna zagrała w góralskim charakterem”.
 
Kiedy szefowie polskich klubów się obudzą? Oby spadek naszej „dwudziestki” do czwartej ligi (to już nie tragedia, to kataklizm, bo drużyn w elicie U20 jest tylko 10, a nie jak w seniorach 16) obudzi niektóre twarde głowy. Kibiców również popierających takie działania, bo  – bez wątpienia – liga jest ciekawsza, ale… Mamy ogromny problem ze szkoleniem młodzieży. Niebawem będziemy mieli kłopoty ze stworzeniem silnej reprezentacji. A to  ona jest wizytówka dyscypliny.  
 
W bieżącej kampanii  zarządcy Podhala zaczynają odbudowę, wracając do starych wypróbowanych wzorców z wielkich dekad „Szarotek”.  Sięgnęli po młodych graczy, niektórzy w ubiegłym sezonie grali jeszcze w juniorach młodszych,  i będą musieli wykazać się wielką cierpliwością, podobnie jak kibice, czekając na sukcesy.  One nie przyjdą z dnia na dzień. To nie lata 70- te, kiedy junior wchodził do drużyny i odgrywał w niej czołową rolę. Ba, od razu wskakiwał do reprezentacji kraju.  Czy włodarze wytrzymają presję? Czy zdołają zatrzymać hokeistów, bo to podstawa, by w kolejnych latach piąć się w górę? Czy przypadkiem na 90-lecie nie zaświta im myśl, by wrócić do praktyk z obcokrajowcami, by spróbować walczyć o tytuł? Zawrócić z obranej drogi?  Wiadomo, każdy chce sukcesów, ale już się sprawdziło powiedzenie „ co nagle, to po diable”.
 
Stefan Leśniowski
 

Komentarze







reklama