26.05.2020 | Czytano: 11737

O sukcesach łatwo się zapomina

Jest zdecydowanie najbardziej wyrazistą postacią wśród szkoleniowców PHL. Lubi prowokować i zaskakiwać.



 - Wychowałem się w hokejowej rodzinie i przesiąkłem nim do cna. Jako mały burząc uganiałem się za czarnym kauczukowym przedmiotem, by potem grać w poważnej drużynie, aż wreszcie wybrałem studia i zostałem trenerem. Hokej to coś więcej niż pasja, życiowy wybór. Lubię to robić i staram się, w to co robię, wkładać całe serce, by efekty satysfakcjonowały zawodników i kibiców – to słowa  Marka Ziętary.  
 
„Będę chciał z chłopaków wydobyć agresywność, hokejową złość, która zawsze cechowała ludzi z gór, by w najtrudniejszym momencie meczu potrafili złamać przeciwnika. Pamiętam dawne czasy, kiedy drużyny wybierały się do Nowego Targu, to już w podróży czuły respekt i strach przed Podhalem” – mówił latem 2012 roku, gdy przejął drużynę „Szarotek” po dwóch latach pobytu w Sanoku. Rodzinne miasto opuścił dwa lata wcześniej razem z Milanem Janczuszką, z którym zdobył ostatni tytuł mistrza kraju dla Nowego Targu.
 
Przesiadł się z Boeinga na szybowiec
 
Przyszedł odbudowywać potęgę nowotarskiego hokeja, po tym, gdy kilkanaście dni wcześniej świętował zdobycie mistrzowskiego tytułu, pierwszego dla Sanoka. Mówiło się wtedy, że przesiadł się z Boeinga na szybowiec. Mógł przecież  nadal pracować w bogatym klubie, którego stać było na zatrudnienie najlepszych krajowych grajków i niezłych stranieri. A jednak wybrał pracę na zgliszczach.
 
- Decyzja nie była łatwa. Podhale znajdowało się w bardzo trudnej sytuacji. Po raz pierwszy w historii spadło z ekstraklasy. Pojawiła się  grupa osób, która podjęła się ratowania hokeja w mieście. Robert Zamarlik i Agata Michalska przekonywali mnie, żebym pomógł hokejowi. Ostatnie lata byłem poza domem, rodziną, a ponadto w Nowym Targu się wychowałem i dlatego zdecydowałem się wrócić i pomóc klubowi w ciężkim okresie – wyjawia Marek Ziętara.  - Dzisiaj mogę powiedzieć, że była to szkoła życia, ale zwieńczona  ogromną satysfakcją. Pierwsze lata pracy były bardzo ciężkie. Trzeba było opracować kilkuletni plan i ściśle go się trzymać w związku z niskim budżetem.  Wdrożyć młodych wychowanków do drużyny i  mieć wielką cierpliwość,  bo o  dobry wynik było ciężko. Cierpliwość  zarządu i moja, silna trenerska wola, zrobienia czegoś pożytecznego,  okazała się dobrą drogą. Krok po kroku wzmacnialiśmy drużynę, ale ciągle mając na uwadze w pierwszej kolejności  wychowanków. Przewinęło się ich w każdym sezonie od 15 do 20. Co roku zasilało zespół 2-3 juniorów.  Jak już wspomniałem ten okres był szkołą życia, ale zwieńczony ogromną satysfakcją. Dużo wyniosłem z tego okresu pracy i dzisiaj nie żałuję czasu spędzonego w Podhalu.
 
Zbudować zespół z wychowanków    
 
Wydawało mu się, że szybko odbuduje „dom”, ale nie wziął pod uwagę, że łatwiej zburzyć niż odbudować. Tak naprawdę po każdym sezonie zespół rozpadał się jak domek z kart, zmieniał się, a on cierpliwie  budował od nowa. Odchodzili najlepsi, a tych ubytków było znacznie więcej niż powrotów. Zaczynając budowę często powtarzał, że ma trzy lata, by ściągnąć wszystkich wychowanków do siebie. I tylko to mu się nie udało. Miał nadzieję, że wrócą i z nimi będzie świętował kolejny tytuł dla Nowego Targu. To, że jego marzenia o mocnym teamie złożonym z wychowanków się nie spełniły, to już nie jego wina. Budżet klubowy na to  nie pozwolił.


 
- Było to moje wielkie  marzenie, zbudować zespół bez obcokrajowca – nie kryje. -  Była taka możliwość, bo jeśli zliczyć wszystkich wychowanków, którzy w tym czasie grali w polskiej lidze, to spokojnie można było taką drużynę złożyć. Na miarę mistrzostwa.  Nie udało się, bo nie puszczał budżet finansowy, a inne kluby proponowały zawodnikom wyższe zarobki.  Trudno się dziwić graczom, że się skusili, bo przecież musieli zadbać o rodzinę.  Niemniej częściowo ten plan się powiódł. Udało się namówić do powrotu - Damiana Kapicę, Krystiana Dziubińskiego, Krzysztofa Zapałę, Marcina Kolusza.
 
Mimo ciągłej budowy zdołał dwukrotnie zdobyć brązowy medal mistrzostw Polski, zagrać z finale Pucharu Polski i w Superpucharze.  Zdobycie miejsca na podium nie jest łatwą sprawą. Prezes Agata Michalska, po pierwszym brązie, przyznała, iż smakuje jak złoto. O jego osiągnięciach nie należy zapominać.
 
Prześwietleni obcokrajowcy
 
Co ważne, korzystał  z wychowanków, a obcokrajowcy byli jedynie uzupełnieniem. Zatrudnienie dobrego obcokrajowca nie jest łatwe. Marek rzadko się mylił. Jego stranieri  nie byli tylko uzupełnieniem, lecz wartością dodaną. Potrafili ciągnąc zespół i – co bardzo ważne – najlepsze spotkania rozegrać w decydującej fazie czempionatu.  Niestety jego następcom ta sztuka się nie udała.
 
- Od Agaty Michalskiej  dostałem wolną rękę jeśli chodzi o dobór zawodników i tworzenie drużyny. To było bardzo ważne. Nie ukrywam, że  dużą wagę przywiązuję do zatrudnienia obcokrajowców w kontekście tworzenia poszczególnych formacji. Skrupulatnie analizuję każdego. Staram się dowiedzieć wszystko na jego temat.  Jaki ma charakter, jaki to  typ osobowości, jakie ma predyspozycje hokejowe czy jest usposobiony ofensywnie czy defensywnie, jak się prowadzi, czy potrafi się zaaklimatyzować w szatni, dopasować się do ekipy. by stworzyć dobrą atmosferę… Trzeba powiedzieć, że w pierwszym roku, kiedy musieliśmy przetrwać, a  zespół tworzyli młodzi juniorzy, to jakość  obcokrajowców nie była taka jaką oczekiwaliśmy.  Wiązało się to z tym, że musieliśmy się zmieścić w granicach finansowych. Starać się tylko uzupełnić drużynę. W kolejnych latach, gdy wychowankowie nabrali doświadczenia, można było sobie pozwolić na obcokrajowców solidniejszych. Miało być ich  nie więcej niż pięciu i mieli to być zawodnicy, którzy mieli pomagać i uczyć młodych graczy. Tacy jak: Haverinen, w dużej mierze wychował Oskara Jaśkiewicz, który obecnie jest zawodnikiem pełną gębą;  Jokila, Hatunnen, Biezais, Ogorodnikow.  To byli zawodnicy od których mogli się uczyć młodzi wychowankowie. Końcówka mojej pracy była naprawdę taka jaką sobie zaplanowaliśmy dużo wcześniej i przyniosła efekty. Wróciliśmy po latach  do pierwszej czwórki, nabraliśmy stabilności. To wielka satysfakcja, gdy wiesz, że masz drużynę, którą stworzyłeś i  robisz wynik na medal. 
 
Ciśnienie skoczyło do 190
 
„Stres nie dotknie trenerów, którzy niczym się nie przejmują. Tych, którzy odwalają robotę. Dopada tylko ambitnych, którzy chcą coś w życiu osiągnąć” - cytat „Psychologia piłki nożnej”.
 
Marek Ziętara to typ człowieka, który musi mieć wszystko poukładane. Nie znosi nieporządku. Do tego niezwykle ambitny, przejmujący się nawet drobnymi sprawami. Ale –jak mawia – drobne rzeczy, niuanse decydują o sukcesie. Jak wejdzie w wir pracy, to zapomina o spokoju. Przed dwoma laty tak się przejmował sprawami drużyny, że ciśnienie skoczyło mu do 190. Miał zakaz prowadzenia drużyny, ale nie zastosował się do niego. Chciał przy niej być, dowodzić nią. 16 października 2015 roku, podczas meczu z JKH Jastrzębie, w drugiej tercji, zasłabł. Już nie pojawił się w boksie, ale nazajutrz z zapałem  wrócił do pracy.


 
- Rzeczywiście doszło do takiego zdarzenia – przyznaje. -  Był to bardzo ważny mecz i nerwowy. Charakter nie pozwala mi być obojętnym, przeżywam każdy mecz. Wkładam w pracę całe serce.  W pewnym momencie poczułem zawrót głowy, wysokie ciśnienie i zasłabłem. Na szczęście obyło się bez większych problemów. Stres i nerwy są nieodzownym towarzyszem trenera. Są różni trenerzy -  jedni duszą w sobie emocje, inni emanują je  na zewnątrz. Ja wszystko wyrzucam z siebie. 
 
Wulkan
 
W krótkim czasie uzyskał status człowieka sukcesu i nic nie wskazywało na to, że może narazić się na krytykę. Bo też wylansowany został jako perfekcjonista, który – zdawało się – po prostu nie może popełnić błędu. Każdy jego wybór i decyzje traktowane były jako najlepsze z możliwych. Wystarczyły jednak  kiepskie mecze jego podopiecznych, by z wulkanu wypłynęła lawa. Bo Marek Ziętara był wulkanem.
 
Trener impulsywny. Zawsze bronił zespołu, nie dal o nim powiedzieć złego słowa, przynajmniej oficjalnie, ale wobec krzywdzących decyzji arbitrów dostawał białej gorączki. Nie hamował się. Wtedy w ruch szły wszystkie niemal przedmioty, które miał pod ręką – butelki, bidony, a nawet ręce. Arbitrzy długo byli tolerancyjni i kończyło się na słownych upomnieniach, ale… Po incydencie z Michałem Bacą został zawieszony do końca sezonu. - Przecież jesteśmy tylko ludźmi i czasami zdarza się niekontrolowany wybuch – tłumaczył.  
 
W okresie zawieszenia pełnił funkcję dyrektora sportowego w klubie, a po odwieszeniu wrócił do prowadzenia zespołu. Zmienił się, stał się bardziej wyważony, spokojny w boksie. Być może to było jednym z powodów, że „wyniki i styl gry”  nie były takie jakie chciał, jakie by go zadawalały  i w listopadzie 2017 roku poddał się do dymisji, po pięciu latach prowadzenia drużyny.
 
Odważna decyzja
 
Trudno mi przypomnieć sobie innego szkoleniowca, który wprost, publicznie, przyznałby się, że jego drużyna nie ma wyników, gra słabo z jego winny. Trzeba mieć odwagę. Było wielu trenerów, którzy mówili tak: „Titanic? Nie uważam, żeby to był nieudany rejs”. On poszedł innym tropem.
 
- Nie każdy potrafi wziąć na siebie winę za słabe wyniki – zauważył wtedy  kapitan „szarotek”, Marcin Kolusz. - Trener Ziętara postąpił po męsku.
 
-  Kto  przez te wszystkie lata pracował ze mną, doskonale wie, że zawsze byłem szczery i uczciwy. Po prostu przyszedł taki moment, że  poczułem, iż wszystko co miałem  oddałem drużynie i czas na zmiany. Potrzeba świeżego spojrzenia i  impulsu dla chłopaków. Porozmawiałem szczerze z panią prezes, przekazałem chłopakom, że ktoś inny musi przejąć pałeczkę z nowym pomysłem. Na tym zakończyłem swój rozdział w Podhalu – podkreśla.  
 
Wykonał zadanie dla kaskadera
Uwielbiamy popadać ze skrajności w skrajność. Tymczasem sport lubi cierpliwości, której często nam brakuje. I – jak żadna dziedzina życia –daje mnóstwo dowodów, by czasami wstrzymać się z oceną, poczekać i dać kolejne szanse. W coraz szybszym świecie, w którym dominują dwa kolory – czarny i biały – nie jest proste, ale niech przykład trenera Ziętary pobudzi nas wszystkich do refleksji. Marek nie raz czy dwa dostawał cięgi na forach internetowych, tylko dlatego, że był uparty w dążeniu do celu. Tylko dlatego, że chciał i zawsze chce wygrywać. Tylko dlatego, że zawsze bronił chłopaków, mimo iż nieraz należały im się słowa krytyki. Nie wszyscy lubią ludzi sukcesu i musiał przełknąć tę pigułkę.
 
Amerykanie mawiają, że porażka jest gorsza niż śmierć, albowiem z porażką musisz żyć. Jest w tym duża dawka przesady, ale w jednym mają rację – zwycięzcy bardzo długo żyją w pamięci innych, przegrani – szybko idą w zapomnienie. Ziętara  zostanie długo w naszej pamięci, bo wykonał zadanie typowe dla kaskadera. Zaczynał od zera, bez wielkich pieniędzy, bez sowicie opłacanych obcokrajowców, a mimo to zdołał wdrapać się na podium, zagrać z finale Pucharu Polski i Superpucharze.  
 
- Uważam, że po pięciu latach pracy mam prawo mieć głowę podniesioną do góry. Jestem zadowolony z tego co zrobiłem. Zrealizowałem cel jaki przede mną postawiono, a było nim przywrócenie Podhala do strefy medalowej. Zadanie swoje wykonałem, a tyle na ile pozwoliły finansowe realia klubu. Mieliśmy drużynę opartą na wychowankach. Gdy wróciłem do Podhala  trybuny były puste, potem odżyły – podkreślał Marek Ziętara.
 
Z południa na północ
 
Obecnie trzeci sezon w Gdańsku  realizuje nowe ciekawe wyzwanie. Wybrał się do miejsca zaprzyjaźnionego z Podhalem. Kibice tych zespołów zawsze byli w komitywie.  Pracodawcy są z jego efektów pracy zadowoleni.
 
-  Kolejne trudne wyzwanie, które próbuję realizować. Udało nam się dotrzeć do play off  i pokazać się z jak najlepszej strony – mówi z dumą.
 
Inna wizja i zrobiony na… Fina
 
Osobny rozdział to praca z drużyną narodową. Dwukrotnie zakończona przedwcześnie. Po raz pierwszy miał z nią styczność za Igora Zacharkina, w ubiegłym roku pracował u boku Tomka Valtonena.  
 
- Za Zacharkina miałem inną  wizję zasad powoływania do drużyny narodowej.  Rosjanin kurczowo  trzymał się tych samych nazwisk. Nie podobała mi się ta koncepcja, bo byli gracze, którzy swoją postawą zasługiwali na powołania.  Nasze drogi się rozeszły.  Z Valtonenem miała być dwuletnia współpraca. Zaufałem mu. Przekazałem mu wszystko o lidze, zawodnikach i liczyłem, że wspólnie wypełnimy kontrakt. Tymczasem miesiąc po mistrzostwach świata dostaliśmy z Jackiem Szopińskim informacje, że związek z nas rezygnuje, bo  nie ma środków finansowych, żeby nas utrzymać. Tu nie chodziło o pieniądze, bo nie były wielkie, ale Valtonen sam podjął taką decyzję.  Teraz wydaje mi się, że po prostu chciał mieć  swojego człowieka u boku. Środki, które mieliśmy z Jackiem zostały przeznaczone na Risto Dufvę.
 
MAREK ZIĘTARA – ur. 23 czerwca 1970 r. – syn Walentego, najlepszego hokeisty lat 70- tych, brat Piotra również hokeisty.  W wieku 9 lat rozpoczął przygodę w kijem i kauczukowym krążkiem.

Kariera zawodnicza: Podhale (do 1989/90), Cracovia (90/91 – 94/95). W 1994 roku doznał po raz trzeci poważnej kontuzji stawu barkowego. Kontuzja wymagała długiego leczenia i rehabilitacji, i zakończyła zawodniczą karierę. Reprezentant Polski juniorów, uczestnik mistrzostw Europy U18 (1987/88) i Uniwersjady w Nowym Targu (1993). Pozycja na tafli – środkowy napastnik. W ekstraklasie rozegrał 123 spotkania, w których zdobył  40 goli, a przy 20 asystował. Srebrny (1990) i brązowy (1989) medalista mistrzostw Polski.

Kariera trenerska - po ukończeniu krakowskiej AWF (1995) oraz podyplomowego studium trenerskiego rozpoczął pracę szkoleniową w SMS Nowy Targ. W latach 1995-97 był asystentem białoruskiego trenera Walerego Woronina. Kolejne trzy lata spędził w tejże „szkółce” przy boku Wiktora Pysza, a następnie podjął samodzielną pracę w SMS Gdańsk. Kolejne sześć sezonów spędził we Włoszech w Sportivi Ghiaccio Cortina d’Ampezzo (do 2006/07) gdzie odpowiadał za grupy U18 i U20 i równocześnie był asystentem w pierwszej drużynie występującej w Serii A. Pracował u boku trenerów ze Szwecji i Kanady. Po powrocie do kraju zaproponowano mu asystenturę u Milana Janczuszki w Podhalu ( od 11 listopada 2008). W pierwszym roku pracy wspólnie doprowadzili drużynę do brązowego medalu, a rok później sięgnęli po mistrzostwo Polski i… zostali zatrudnieni w Sanoku. Z Ciarko zdobyli Puchar Polski. W sezonie 2011/12 przejął drużynę od Słowaka (5.10.2011) i wygrał z nią Puchar Polski i mistrzostwo kraju. W latach 2012-2018  pracował w Podhalu ( od października 2016 do kwietnia 2017 roku dyrektor sportowy)  i dwukrotnie doprowadził zespół do brązowego medalu czempionatu kraju (2015 i 2016), zagrał w finale Pucharu Polski i Superpucharze. Latem 2018 roku  przeniósł się nad morze, by  prowadzać zespól Automatyka Gdańsk (2018/19) i Lotos PKH Gdańsk (2019/20). Asystent trenera drużyny narodowej Igora Zacharkina (2012/13) i Tomka Valtonena (2018/19). Laureat Plebiscytu Hokejowe Orły w kategorii najlepszy trener, drugi w Plebiscycie na najlepszego trenera Podkarpacia. Trener 2012 roku w Plebiscycie Sportowego Podhala.
 
Stefan Leśniowski
 
 

Komentarze









reklama