W Bieszczady pojechali po naukę i przygodę. Tymczasem pierwszy swój start ukończyli na podium. Zajęli trzecie miejsce. Jak ogromny to sukces niech świadczy fakt, iż z 36 załóg, tylko cztery dotarły do mety. W minionym tygodniu wystartowali po raz drugi. Tym razem niewiele im zabrakło do „pudła”. Sklasyfikowani zostali na czwartej pozycji.
- To impreza, w której jeździ się parami – tłumaczy Mateusz Malinowski. – Byli tacy, którzy próbowali jechać w pojedynkę, ale według mnie, aby przejechać choć jeden Oes, zgodnie z przepisami, potrzebny jest partner. Jest mnóstwo miejsc, w których trzeba się asekurować. Podczas pierwszej edycji nasza wiedza na temat tak trudnych rajdów przeprawowych była skromna. Wiedzieliśmy, że jest trudny, ale nie zdawaliśmy sobie sprawy, że tak potwornie ekstremalny. Zajęliśmy trzecie miejsce i organizatorzy oraz wielu ludzi zawodowo związanych z tym sportem, było pod wrażeniem. Przeważnie ci, co jadą „dzicz” pierwszy raz, kończą „rolka” na którymś z pierwszych podjazdów. Rywalizowaliśmy z zawodowcami, którzy jechali na profesjonalnym sprzęcie, a my…na seryjnym.
Na drugi rajd wybierali się już z większymi nadziejami. W końcu na własnej skórze przekonali się co ta impreza jest warta, co należy ze sobą zabrać, a co jest balastem. Jak też rozłożyć siły, bo w pierwszej edycji potrzebowali 19 godzin i 47 minut, by zameldować się na mecie.
- Rajd zaczyna się nocą ok. godziny 21 w zależności od wylosowania godziny startu – wyjaśnia Mateusz Malinowski - i na jego przejechanie wyznaczony jest limit 20 godzin. Oczywiście wygrywa ten, kto szybciej go pokona. Składa się z pięciu OS-ów, na których przybija się pieczątki. Ponadto 2-3 pieczątki ukryte są na trasie w punktach oznakowanych taśmą. Służą one temu, by nikt nie skrócił sobie trasy. Organizatorzy to ludzie od lat pracujący w tym zawodzie, którzy w sezonie zaliczają 12 – 14 wielkich imprez. Wiedzą jak nam utrudnić życie, by start na długo pozostał nam w pamięci. Po pierwszej edycji byliśmy pewni, że dużo wiemy. Okazało się, że wyścig był całkiem inny. Inne były przeszkody, inne uwarunkowania terenu. Słynne „młaki” – jak w Bieszczadach mówią na specyficzne błoto, w rodzaju cementu – dały nam się we znaki. Nie wiedzieliśmy jak się w nich poruszać. Takiego błota po prostu w naszych stronach nie ma! Do tego doszły kłopoty ze sprzętem. Zabrakło nam prądu w akumulatorach. Najpierw w moim quadzie, a potem Oskara. Straciliśmy wyciągarki i straciliśmy cenny czas - 40 i 45 minut w każdym miejscu gdzie bez nich nie było jazdy. W końcu udało nam się wyjść z opresji. Z przygodami dotarliśmy do mety. Po analizie doszliśmy do wniosku, że drugie miejsce było w naszym zasiągu. Biorąc pod uwagę stopień trudności i charakter rajdu, nasza pozycja jest całkiem, całkiem. Zawsze może być lepiej i będzie! Dla wielu zawodników samo przejechanie „dziczy” jest wielkim sukcesem. "Benek" który wygrał jest na razie poza zasięgiem. Kilka razy pod rząd zwyciężył w Poland Trophy. Ma mnóstwo doświadczenia, które dopiero zbieramy. On na metę dotarł o godzinie 5:20, a my o 9.45 Wystartowaliśmy o 21 poprzedniego dnia. Zebraliśmy kolejne doświadczenie i na kolejną „dzicz” pojedziemy znów mądrzejsi. Na wiosnę zaatakujemy kolejny raz. Specjalne podziękowania dla P.S Bikes Yamaha Nowy Tag za przygotowanie sprzętu.
Tekst Stefan Leśniowski
Zdjęcia Joanna Mieloch www.wiewiorek.pl