Hokejowe Podhale, jak mało, bogate jest w historię. Ponad 90 lat to szmat czasu, a wiele z tych lat przeżyte było owocnie. Klub, który rozsławił miasto i region pasmem sukcesów, o których niektórzy mogą tylko pomarzyć. 19 tytułów mistrza kraju w seniorach, trzy razy tle złotych medali w kategoriach młodzieżowych. W sumie medali z różnego kruszcu ponad setka. Nie ma w Polsce drugiego takiego klubu. Sukcesy i medale opierały się głównie na graczach swojego chowu. Fabryka – jak często nazywano Podhale – produkowała materiał najlepszy w kraju, mimo iż czasy wcale nie były łatwe. Działo się to w czasach nader siermiężnych, komunistycznych. Nie było intelektualnego zaplecza, które wspierałyby system myśli szkoleniowej (dyrektorów sportowych, menadżerów, skautów, materiałów naukowych). Ale jakoś sobie radzono. Sprowadzono wybitnych szkoleniowców. Frantiszek Voriszek - zbudował fundament pod sukcesy „Szarotek”. Trener, który nauczył górali dyscypliny taktycznej. Niezwykle wymagający i trzymający dyscyplinę szkoleniowiec. Kolejny to Anatolij Jegorow. Rosjanin co prawda prowadził drużynę narodową, ale sporo czasu spędzał u górali, bo reprezentacja w głównej mierze opierała się na graczach z tego klubu. Obaj wychowali swoich następców, którzy kontynuowali dzieło w roli szkoleniowców w Podhalu. Najwybitniejsi gracze mieli propozycje z wielkich zachodnich klubów, a nawet z NHL, ale nie mogli wyjechać. Tak działał wtedy system. Najlepsi dostali pozwolenie na wyjazd na Zachód, gdy najlepsze sportowe lata mieli już za sobą.
Sukcesy były, bo w szatni dominowała góralska gwara. Byli w niej głównie zawodnicy miejscowi, urodzeni w mieście lub w najbliższej okolicy. Bazując na swoich chłopcach, klub był w stanie wychować hokeistów wielkiego formatu, w niektórych przypadkach światowego. Podhale miało potężny potencjał ludzki, a więc mogło sobie pozwolić na eksport graczy do klubów całego niemal kraju. Wszędzie dominowali swoi. Zdominowali również drużynę narodową. Pokazali, że polski hokej może się rozwijać i nie być gorszy od innych nacji. Biało –czerwoni występowali w elicie, a jak spadli, to za rok wracali do niej. Mieli na rozkładzie mistrzów świata – ZSRR i Czechosłowację, toczyli zacięte boje ze Szwedami i Finami. Ograli Stany Zjednoczone. 37 wychowanków Podhala występowało w igrzyskach olimpijskich. A teraz?
Lepszy gram handlu, niż kilo roboty – podpis pod taką myślą śmiało mogłoby złożyć większość szefów klubów ekstraklasy, choć nie tylko, bo już w grupach młodzieżowych pojawiła się spora liczba obcobrzmiących nazwisk. Robota, czyli szkolenie, wyglądała kuso, ale handelek kwitnął w najlepsze. W hokejowym sklepiku ruch był ogromny, zamówień na towar nie brakowało. Towar był wymienny, bo często nie nadawał się do „użytku”. Biznes się kręcił – ktoś wykładał kasę, ktoś zarabiał, ktoś tracił. Przez takie działania straciło się wielu wychowanków. Byli jeszcze w takim wieku, że mogli przez kilka lat uprawiać dyscyplinę. I co najgorsze, wpadło się w spiralę zadłużenia.
Obecnie swojej młodzieży coraz mniej, stąd w grupach młodzieżowych Ukraińcy i Białorusini. Do tego trenerzy z łapanki. Tak było w minionym sezonie. Ktoś inny trenował zawodniczki i zawodników, ktoś inny stał w boksie podczas meczów. Partyzancka. To pokłosie rządów Zdzisława Zaręby. Jeden z rodziców mi powiedział, że syna zabierze na Słowację, bo gra w MHL nie pozwoli mu się rozwijać. Syn nie będzie miał wzorców. Taki scenariusz w Podhalu już przerabiano. Zawodnicy wybierali grę w Czechach, na Słowacji - Łyszczarczyk, bracia Maciaś, Zubek (już gra w reprezentacji naszych południowych sąsiadów) czy Wsół - 14 –latek, który robi furorę w Szwajcarii i już próbowany jest w seniorskiej drużynie. Rodzice, którzy niemal wszystko opłacają (sprzęt, wyjazdy…) też nie będą mieli motywacji utrzymywania pociechy w klubie bez perspektyw w najbliższej przyszłości. I nawet plany nowych władz MMKS, by rodzice nie płacili, mogą nie wystarczyć. Przypomina mi to powtórkę z Krynicy.
Bez lokomotywy wagony będą stały na bocznicy i rdzewiały. Lokomotywą jest pierwsza drużyna. Dług jest ogromny, by dostać licencję, ale nie aż tak duży w porównaniu ile Miasto przez pięć sezonów wydało na nieudany projekt. Nie tylko prezesi są winni zaistniałej sytuacji. Miasto przy każdej okazji powtarzało, że jest głównym sponsorem „Szarotek”. Kładło nacisk na słowo „główny”, więc też jest winne upadku, bo nie dopilnowało co się dzieje z ich kasą. W błoto wyrzucało miliony i po dwóch – trzech latach nawet nie zapaliła się czerwona lampka, że to wszystko podąża w złym kierunku. Jestem w szoku, że nikt sprawdził na co idą pieniądze. Odpowiedzialne za wizytówkę miasta, za 92-letnią tradycję, powinno zrobić wszystko, by uratować „Szarotki”. Ten kwiat jest pod ochroną, więc nie należy go niszczyć. Jak komuś zagraża życie, to rodzina robi wszystko, szuka najlepszych lekarzy, by go uratować i nie liczy się z wydatkami. Chyba, że ktoś chce zostać grabarzem i stwierdził, że na 92 - lata przyszedł czas, by zorganizować mu pochówek. Wtedy niech każdy wróci do pierwszego akapitu tego felietonu.
Stefan Leśniowski