Po raz pierwszy usłyszałem o nim, gdy dokonał nie lada wyczynu. W cztery dni, na kajaku, przepłynął trasę z Nowego Sącza do Nowego Targu.
Był to zuchwały i wydawałoby się nierealny wyczyn. Płynął pod prąd, a kajaki nie były tak lekkie jak dzisiaj. Tylko nieliczni śmiałkowie potrafili w wywrotnym kajaku przepłynąć bezpiecznie kilkanaście kilometrów z nurtem górskiej rzeki. Pomyślałem, to jakiś szaleniec.
Bohaterem tego wyczynu był Stefan Kapłaniak. Pokonał 118 km, 10 - 12 godzin dziennie, bez odkładania wioseł. Trasa składała się z czterech etapów. Specjalni sędziowie baczyli, aby nie było żadnej niedozwolonej pomocy. Ubezpieczała go żona, przedzierając się przez nabrzeżne chaszcze z zapasowym wiosłem w ręku. Gdy po czterech dniach walki z rzeką dotarł do celu, nie był w stanie odbierać owacji zebranych tłumów. Dotarł do piaszczystej ławicy i przez dwie minuty zmagał się ze zmęczeniem. Pokonał żywiołową rzekę, ale za to zwycięstwo nie dostał ani medalu, ani dyplomu, ale jego wyczyn rozpalał wyobraźnię młodych kibiców sportowych.
Dlaczego Cenek?
Tak naprawdę to nazwisko niewiele dzisiaj mówi młodym kibicom. Starsi związani z kajakami, ożywiają się dopiero na słowo „Cenek”. Imię Stefan wybrano mu po długich namysłach i tak też podał je chrzestny. Ale, gdy klamka zapadła, imię nagle przestało się podobać, natomiast najpiękniejsze na świecie wydawało się… Zenek, które szybko przerobiono na Cenek. A tak po latach wspomina sam zainteresowany: – To całkowicie przypadkowy pseudonim. Wymyślili go rodzice kolegi syna, którzy ze stolicy spędzali u nas wakacje. Ich syn miał na imię Zenek, a mnie zmienili tylko pierwszą literę. Tak zostało.
Maratończyk, który został sprinterem
„Gość z charakterem. Niezwykle wszechstronny, z kajaku górskiego przerzucił się na klasyczny. Stefan posiadał wrodzone predyspozycje do uprawiania tego trudnego sportu, wymagającego znakomitej kondycji, żelaznej dyscypliny i odwagi radzenia sobie z naturalnym żywiołem” – pisał „Przegląd Sportowy”, gdy po raz pierwszy wybierał się na olimpijski szlak w 1956 roku. Kajakarstwa górskiego wtedy jeszcze nie było w programie igrzysk.
Od dziecka kajaki były dla niego czymś, co później stało się nie tylko pasją, ale sposobem na życie. Można śmiało powiedzieć, że wychował się w nurcie Dunajca. Miał zaledwie 6 lat, gdy po raz pierwszy wsiadł do kajaka. U progu kariery sportowej wygrał (1949) spływ kajakiem ze Szczawnicy do Nowego Sącza (50 km), by po kilku zaledwie latach treningu triumfować na klasycznych dystansach w walce o mistrzostwo Polski.
Gdy wybierał się na Antypody był już mistrzem Polski w kajakarstwie górskim w slalomowej jedynce (1953) i trzykrotnym mistrzem na kajaku klasycznym na dystansie 500 metrów (1954, 55 i 56) oraz na 1000 metrów (1956) i na 10 km. Ogółem zdobył 30 tytułów mistrz kraju w latach 1953 – 68. Oprócz wspominanych już, zdobywał kolejne w: K-1 na 500 m (1957, 58, 59, 61, 64), K-2 na tym samym dystansie (1962, 165), K-1 na 1 km (1957, 58,1959,1961), K-2 1000 m (1963), K-1 10000 m (1953), K-2 na 10 km (1962, 63), K-4 na 500, 1000 i 10000 metrów oraz K-1 4x500 metrów.
W Melbourne spisał się bardzo dobrze, w jedynkach na 1000 metrów był na miejscu, o którym sportowcy mówią przeklęte. Tuż za podium, na czwartej pozycji, ale on się cieszył. Identyczne miejsce przypadło mu z kolegami w osadzie 4x 500 metrów. Wystartował też w regatach na 10 km w dwójce i uplasował się na 10 miejscu. Była to zapowiedź, że drzemią w nim niesamowite możliwości. „ Kajakarz o żelaznych płucach, mocny jak tur. Rytmicznie wiosłuje i jakby od niechcenia. Polskie kajaki będą miały z górala wielką pociechę” – pisała wtedy prasa.
- Od startu pilnowałem Szweda Frederikssona. Przez 900 metrów trzymałem się pół metra za nim. Później Szwed przyśpieszył i zyskał większą przewagę. Byłem jednak ciągle drugi. Dopiero tuż przed metą wyskoczył przede mnie Kisch, za nim Naumanow, a ja nie miałem już siły odeprzeć ich ataku. Start w igrzyskach przydał mi się, zdobyłem dużo doświadczenia i nabrałem pewności siebie - wspomina.
Rok później w Gandawie sięgnął po brązowy krążek w regatach K1 na 500 metrów. – Apetyt miałem bardzo duży. Znów jednak nie zaspokoiłem go całkowicie, zdobywając tylko brązowy medal, finiszując za dwoma radzieckimi kajakarzami. Wtedy przekonałem się do krótkich dystansów – twierdzi.
Panie ocierały łzy
W 1958 roku podczas mistrzostw świata w Pradze Stefan Kapłaniak w jedynce na 500 metrów, a potem wspólnie z Władysławem Zielińskim w dwójce na tym samym dystansie wywalczyli złote medale.
„Deszcz nie przestawał padać podczas finałów na krótkich dystansach. Nasze emocje miały się zacząć od finału K1 na 500 metrów. Ale prawdę mówiąc, emocji w tym wyścigu przeżyliśmy bardzo mało, dużo natomiast było radości. Stefan Kapłaniak objął prowadzenie już po starcie i wygrał jak chciał o niemal dwie długości przed Szwedem Frederikssonem. Byliśmy pełni niepokoju o losy dwójki, gdy 25 minut po finale jedynek Kapłaniak i Zieliński ponownie stanęli na starcie 500 metrów, tym razem w jednej łodzi. Przypominam, że wszystko działo się w bardzo ciężkich warunkach, wśród ulewnego deszczu. Starter wyrównał łodzie i padła komenda start! Polacy zostają w tyle. Przed nimi wiosłują Węgrzy, Nagy i Kovacs oraz wspaniała dwójka niemiecka z RFN Miltenberger – Lange. Pozostałe osady nie biorą udziału w walce o złoty medal, choć są niebezpiecznie blisko. Wydaje się nam, że Polacy wiosłują z trudem, że ledwie starcza im sił na utrzymanie trzeciej pozycji. Ale nie! Oto 100 metrów przed metą z wielkim wysiłkiem rozpoczynają finisz. Wśród ogłuszającego dopingu garstki Polaków i naszych przyjaciół, powoli dochodzą Niemców, wyprzedzają ich i zbliżają się do Węgrów. Na 25 metrów przed metą są już równo z nimi, a tuż przed celownikiem wyskakują o pół metra do przodu. Hurra! W obozie polskim wielka radość, zachrypnięci od krzyku, nie zważając na strugi deszczu, rzucają się w objęcia. Biegniemy do pomostu, by pogratulować naszym chłopcom wielkiego sukcesu. Tego jeszcze nie było! Dwa tytuły mistrzów świata w kajakarstwie po raz pierwszy wędrują do Polski. Nic więc dziwnego, że niektóre panie dyskretnie ocierają łzy” – tak relacjonował przebieg wyścigów reporter „Przeglądu Sportowego”, W. Korycki.
- W Pradze postanowiłem nie bawić się w żadne posunięcia taktyczne, lecz zwyciężać jak tylko się da. Był to oczywiście błąd, który odebrał mi trzeci medal, ale o tym przekonałem się dopiero w ostatnim dniu mistrzostw. W jedynkach na 500 metrów, po finale, podpłynął do mnie Czechosłowak Ciepciansky oraz któryś z Węgrów i pytali jak ja trenuję, że mam taką kondycję. Od razu na wodzie chcieli się też dowiedzieć, jak się odżywiam – opowiada.
Rekordy mistrzostw
W walce o finał (K1 500 metrów) Kapłaniak czasem 1:48,8 ustanowił rekord mistrzostw. Ponadto Kapłaniak dwa razy kończył regaty na czwartej pozycji (K-1 4x500 m) i (K-2 1000 m). W tej drugiej konkurencji w przedbiegu z Zielińskim „wykręcili” czas 3:35,0 co było kolejnym rekordem mistrzostw. Docenili to kibice, którzy w Plebiscycie Przeglądu Sportowego, na najlepszego sportowca roku, oddali na niego 289 540 głosów, co dało mu siódme miejsce. Rok później również znalazł się w dziesiątce sportowców roku. Zamknął ją z głosami 63 073. W tym roku, w Duisburgu, podczas mistrzostw Europy, stanął na najwyższym stopniu podium K1 na 500 metrów i na najniższym po regatach w K-1 4x500 metrów.
Marzył o medalach na… nartach
- Kiedy jeszcze wymachiwałem rączkami w beciku, nikt nie przypuszczał w mojej rodzinnej Szczawnicy, a nawet później, gdy miałem kilkanaście lat, że będę kajakarzem – opowiada w „PS”. - Historia jest trochę dziwna. Najpierw zetknąłem się z kajakarstwem górskim i nawet odnosiłem pewne sukcesy. Lubiłem slalom, a duży zapas siły i kondycji pozwalał mi na uzyskiwanie dobrych rezultatów w maratonie. Mając 16 lat w dwudniowym wyścigu kajakowym na dystansie 100 km zająłem trzecie miejsce. A mimo wszystko, jakiś dziwny, nieodparty urok miały dla mnie narty. Marzyłem o wielkich zwycięstwach i triumfach, ale zawsze kojarzyły się one w mojej wyobraźni ze śniegiem i nartami. „Deski” opanowałem równie wcześnie jak kajaki. I tu również, jak na wodzie, lubiłem długie dystanse. Biegałem na 30 km i wygrałem mistrzostwo CRZZ. Właśnie wtedy, zupełnie nieoczekiwanie zdecydowałem się na kajaki. W lecie 1951 roku zdobyłem tytuł mistrza Polski juniorów i od tego właśnie momentu kajaki stały się dla mnie sportem numer jeden. Ale zamiłowanie do długich dystansów zostało. I dopiero później życie, już po raz drugi splatało mi figla, gdy największe sukcesy odnosiłem na krótkich dystansach.
Olimpijski krążek
W 1960 roku igrzyska rozegrano w Rzymie. Dla urodzonego w Szczawnicy „Cenka” była to druga przygoda z pięcioma kołami w tle. Regaty rozgrywano na jeziorze Albano, nad jego brzegami unoszą się mury słynnej papieskiej rezydencji Castel Gandolfo. Był 29 sierpnia. Dobry początek dała Daniela Walkowiak, zdobywając brązowy medal. To było ważne wydarzenie w historii polskiego kajakarstwa. Był to równocześnie pierwszy dla Polski zdobyty medal w Rzymie. Medal ten miał znaczenie psychologiczne. Od tej chwili medale we wszystkich kolorach posypały się jak z rogu obfitości. Najszybsi byli koledzy Walkowiakówny – Stefan Kapłaniak i Władysław Zieliński, gdyż brązowy medal zdobyli dokładnie pół godziny po niej. Wyprzedzając m.in. reprezentację ZSRR, Danii i Czechosłowacji. Na starcie stanęły 23 osady. Nie zdołali jedynie przegonić złotych Szwedów i srebrnych Węgrów. Dokonali tego w dwójce na dystansie 1000 metrów. Nadal jednak prześladowało go czwarte miejsce. Osada 4x500 metrów w K-1 ( oprócz niego wiosłowali: Władysław Zieliński, Ryszard Skwarski, Ryszard Marchlik) uplasowała się za Niemcami, Węgrami, Danią, lecz przed ekipą ZSRR. Wszyscy zachwycali się znakomitą technikę wiosłowania urodzonego w Szczawnicy kajakarza. Była ona podglądana i naśladowana potem przez innych zawodników, którzy styl wiosłowania nazwali stylem „Kapłaniaka”.
Znacznie gorzej poszło szczawniczaninowi w Tokio. Odpadł w półfinale. Dopłynął na czwartej pozycji w dwójce kajakowej, w czasie 3.52,49. Ostatnia osada, która zakwalifikowała się do finału osiągnęła rezultat 3.49,24.
Skok z wodospadu
W poznańskich mistrzostwach Starego Kontynentu w 1961 roku swój medalowy dorobek powiększył o srebrny krążek w K-2 na 500 metrów wraz z Władysławem Zielińskim. – Sukcesy, to rezultat ciężkiej pracy, od której nigdy nie stroniłem. Trening, jeszcze raz trening. Robiłem to najlepiej, jak tylko potrafiłem. Byłem wtedy najlepszy na świecie – mówi.
5-krotny finalista mistrzostw globu i mistrzostw Europy, który – jak napisaliśmy na wstępie – nie stronił od ekstremalnych eskapad. Ten wręcz legendarny dziś zawodnik był człowiekiem niezwykłym, nie bał się żadnych wyzwań, aż po szaleństwa. Chciał okiełznąć Niagarę. Skoczyć ze szczytu wodospadu w kajaku. To marzenie nie wypaliło, bo… nie otrzymał paszportu. Takie były wówczas czasy. Przedsięwzięcie było bardzo ryzykowne. Różni kajakarze próbowali przepłynąć przez Niagarę. Carlisle Graham pięciokrotnie podejmował próbę przepłynięcia wodospadu. Każda kończyła się niepowodzeniem. Największy rozgłos zdobyła 61-letnia nauczycielka Annie Taylor, która 24 października 1901 r. weszła do drewnianej beczki wzmocnionej stalowymi obręczami. Po zabiciu beczkę rzucono do rzeki. Ryzykowna wyprawa, trwała trzy godziny, zakończyła się dla Taylor lekkimi zadrapaniami.
STEFAN KAPŁANIAK „Cenek” – ur. 10 kwietnia 1933 Szczawnica – zmarł 8 sierpnia 2021 roku w USA. Kajakarz górski i klasyczny. Kluby: Sokolica Krościenko (1949-1953), CWKS Bydgoszcz (1954-1957), Yacht Klub Nowa Huta (1958), Pieniny Szczawnica (1959-1961) i Spójnia Warszawa (1962-1965).
„Zawodnik o wielkiej fantazji, który jako pierwszy przecierał kajakarskie szlaki w drodze do światowej czołówki. Niezwykle wszechstronny” – pisał o nim „PS”. 30 – krotny mistrz Polski w latach 1953 – 68, mistrz świata (1958) i Europy (1959), trzykrotny uczestnik IO (1956, 1960, 1964), brązowy medalista olimpijski z Rzymu (1960). W Plebiscycie Przeglądu Sportowego na najlepszego sportowca Polski zajął siódme (1958) i dziesiąte (1959) miejsce.
Stefan Leśniowski