Jeżeli ktoś poprzez uprawianie sportu czuje negatywne emocje, to nigdy nie będzie czerpał z tego przyjemności – mówi mistrz świata, najlepszy zawodnik MŚ 2014 roku w siatkówce, Mariusz Wlazły.
Plaża, rozgrzany piach, szybko biegniesz, by jak najszybciej zmoczyć się w Bałtyku. Mijasz opalających się wczasowiczów, widzisz w zatoce prom do Skandynawii mijający Westerplatte. Obok molo w Brzeźnie i piękny kompleks sportowy. Chociaż przyszedłeś tu na chwilę, zostaniesz na kilka godzin, a potem wracasz. Na gdańskich piaskach dzieje się tyle, że ciało samo mówi poruszaj się. Zagraj w siatkówkę, piłkę ręczną, beach soccera, rugby, frisbee…A potem można obejrzeć jak robią to zawodowcy śledząc turnieje Polish Open w siatkówce, eliminacje mistrzostw Polski w beach soccerze, finał mistrzostw Polski w plażowej piłce ręcznej, a także porozmawiać z ikonami polskiego sportu, bo na PGE Stadionie Letnim co czwartek są spotkania z gwizdami. Dzisiaj gościem Moloteki w Brzeźnie był Mariusz Wlazły, który z PGE Skrą Bełchatów zdobył m.in. 8 mistrzostw Polski, 7 Pucharów Polski i wywalczył 2. miejsce w Lidze Mistrzów. Z reprezentacją Polski sięgnął po mistrzostwo świata w 2014 roku oraz wicemistrzostwo świata w 2006 roku. Zarzucany był mnóstwem pytań. Najdziwniejsze i najzabawniejsze zadawały dzieciaki. Były też takie, które wyciskały łzy z oczu mistrzowi. Jak choćby te: „Czy płaci pan podatki?”, „ Ile zarabia pan w euro?” – Poprzestańmy na tym, że płacę podatki – skwitował obie odpowiedzi siatkarz.
- Jest pan piłkarzem, bo się już pogubiłem? – zaskoczył jeden z chłopaków, który chyba niezbyt uważnie słuchał, gdyż Wlazły się przedstawiał. Ale za to dowiedzieliśmy się, że grał w futbol, a nawet…pływał.
- Będąc małym próbowałem w sporcie różnych rzeczy. Wszystkiego, co było dostępne. Zaczynałem od pływania i nawet z sukcesami. Potem była też piłka nożna. Nabawiłem się bolesnej kontuzji, dostałem kolanem w głowę i miałem wstrząśnięcie mózgu. Stwierdziłem, że sport kontaktowy nie jest dla mnie. Pływanie było fajne, ale zbyt często chorowałem. Siatkówka odnalazła się całkiem przypadkiem i tak pozostała.
- Zachęcałby pan tych młodych ludzi, by uprawiali sport?
- Sport kształtuje nasz charakter. Uczy pewnych zachowań, zdrowej rywalizacji, wielu pozytywnych cech, które możemy przełożyć na każdą dziedzinę życia. Daje nam satysfakcję, zabawę i frajdę. Jeżeli ktoś poprzez uprawianie sportu czuje negatywne emocje, to nigdy nie będzie czerpał z tego przyjemności. W dzisiejszym świecie dzieciaki nie bardzo chcą funkcjonować w sporcie. To jest dosyć przykre, bo sport jest piękną dziedziną życia. Widać to po starszych osobach, które biegają. Pokazują, że można czynnie uprawiać sport nie tylko zawodowo, ale przede wszystkim amatorsko i czerpać z tego korzyść. Powiem szczerze, że w takich akcjach bardzo ważną i istotną rolę odegrał Camp Marcina Gortata, dzięki któremu ten pomysł został zrealizowany. Wspieramy takie inicjatywy, gdyż myślę, że wszyscy mamy na celu propagowanie naszego sportu, ale i całego sportu. Jest problem młodzieży z uczęszczaniem na zajęcia wychowania fizycznego. Aktualnie jest na drugim miejscu, nie tak jak w czasach mojej młodości i chciałbym, żeby to gdzieś wróciło. Chcemy pokazać przez takie inicjatywy jak ta, że sport to nie jest coś złego, tylko fajna zabawa. Uczy fair play, wygrywania, ale nie za wszelką cenę, nie po trupach.
- Nie mogę nie wrócić do tak miłych dla nas Polaków mistrzostw świata i zdać pytanie o decyzję zakończenia reprezentacyjnej przygody? W tak niecodziennych okolicznościach, po meczu finałowym za pośrednictwem Marka Magiery, prowadzącego spikerkę. Nie kusiło pana pozostać do Rio?
- Decyzję, że ostatni mecz mistrzostw świata będzie dla mnie ostatnim spotkaniem w karierze reprezentacyjnej, podjąłem w dniu, w którym się zdecydowałem wrócić do kadry. Odbyłem kilka rozmów z trenerem. Gdy ustalałem ze Stephanem Antigą, że wrócę, od razu się umówiliśmy, że to jest transakcja wiązana. Mój jednorazowy powrót do kadry. Kontrakt z dniem rozpoczęcia i zakończenia. Uznałem, że jedyny możliwy i właściwy moment na ogłoszenie tej informacji był właśnie wtedy, po finale mistrzostw świata. Mundial był moim pożegnaniem z siatkarską publicznością i kolegami, z którymi przyszło mi funkcjonować. Każdy mecz grałem ze świadomością, że to moje ostatnie mistrzostwa. Turniej był podziękowaniem za wsparcie kibiców, które towarzyszyło mi przez te wszystkie lata gry w barwach narodowych. Jesteśmy jedynym krajem na świecie, który może być dumny ze swoich kibiców i za to wszystko chciałem po raz ostatni podziękować im swoją grą w biało-czerwonym stroju z orzełkiem na piersi. Cieszę się, że to tak pięknie się potoczyło, że mogłem odejść ze złotym medalem zawieszonym na szyi. Dla mnie ten rok wiele znaczył, ale też uświadomił, że musi nastąpić zmiana pokoleniowa, by polska siatkówka nadal była na szczycie. Nie można było popełnić błędy Serbii, która po zdobyciu mistrzostwa przez kolejnych 5 lat była chłopcem do bicia. Stara gwardia się rozsypała z racji wieku i kontuzji, a młodzi nie byli w stanie się liczyć w Europie. Dopiero teraz zaczyna był jedną z najgroźniejszych drużyn w Europie. Mamy zdolnych młodych siatkarzy, którym trzeba było zrobić miejsce, by się ogrywali, zdobywali doświadczenie i mogli regularnie grać w największych imprezach globu. Nie chcę ich nazwisk wymieniać, by nie ominąć któregoś,
- Czy dzisiaj, z ręką na sercu, może pan powiedzieć, że pomysł ze Stephaneem Antigą od razu się panu spodobał?
- Cieszę się, że Stephane utarł nosa wszystkim niedowiarkom. Poukładał klocki w jedną całość. Miał swoją wizję, która w oparciu o doświadczenie i młodość wypaliła w najważniejszym momencie.
- Ze Stephanem graliście bardzo długo w Skrze. Nie przeszkadzało to w relacji trener – zawodnik?
- Nie. Ktoś przecież musi być szefem i jemu trzeba się podporządkować. Nasza więź była inna niż z pozostałymi siatkarzami, którzy z nim nie byli w drużynie. Razem przeżywaliśmy sukcesy i porażki, a to zbliża ludzi. Antiga jako siatkarz miał ogromny autorytet wśród innych zawodników. Był bardzo miłym i kontaktowym człowiekiem. Zawsze ceniłem go za to, że można na nim polegać. Jest dla mnie ważną osobą i zawsze może na mnie liczyć.
- Mecz otwarcia mistrzostw świata rozegrany został na Stadionie Narodowym. Jak jest różnica gry w takim kolosie od występów w halach przystosowanych do gry w siatkówkę?
- Ogromna różnica. Marketingowo strzał w dziesiątkę. Gdy ponad 60 tysięcy widzów odśpiewało Mazurka Dąbrowskiego, to ciarki mnie przeszły po ciele. Trochę gorzej w sferze sportowej. Podczas pierwszego treningu mieliśmy ogromne kłopoty, by zagrać piłkę tam gdzie chcemy. Rządził wiatr. Jak wypuściłem sobie piłkę do zagrywki, patrzyłem w górę, a piłka była już za mną. Zgłosiliśmy to organizatorom i na mecz założyli przy wejściach kurtyny. Zamknięty był też dach, więc wiatr mniej przeszkadzał, ale nie do końca. Z jednej strony można było lekko zagrać, a piłka i tak lądowała pięć metrów za boiskiem. Z drugiej strony trzeba było użyć większej siły do przebicia przez siatkę. Mimo tego inauguracja była udana, tym bardziej, iż pokonaliśmy Serbię.
- Co pan myśli o powołaniu Leona do kadry?
- Leona dobrze znamy, wiemy, że jest świetnym zawodnikiem i mógłby wiele wnieść, ale to czy zagra z białym orzełkiem już nie ode mnie zależy.
- Nie mogę pominąć także pytania o polską kadrę. Zapewne śledzi pan poczynania kolegów. Biało-czerwoni w meczach grupowych Lidze Światowej wypadli blado. Czy mamy się niepokoić o ich losy w Rio?
- Mnie cieszy jedno. Chłopaki nie odpuszczali, walczyli do końca i starali się wybrnąć z każdej trudnej sytuacji. Liga Światowa była budowaniem formy. Zawodnicy musieli dostać trochę wolnego, przeszli trudną i długą drogę do igrzysk. Jesteśmy mistrzami horrorów, co potwierdziło wczorajsze spotkanie z Francją. Przegrywaliśmy 0:2, a wygraliśmy. Mam nadzieję, że moje serce to wytrzyma, bo jestem teraz po drugiej stronie. Będąc zawodnikiem nie rozumiałem, gdy ktoś mówił o emocjach, a teraz w pełni odczuwam to co kibice. Wierzę w chłopaków, że dostarczą nam dużo radości z olimpijskich aren. Po wygranej nad Francją jestem dobrej myśli.
Stefan Leśniowski; Gdańsk Brzeźno